Dziś z samego rana, o trzynastej, wpadł do nas wujek Atim. Kto nas czyta regularnie ten wie, że wujek Atim jest moim ukochanym bratem i najwspanialszym kompanem do zabaw Miecia. Nie wiem kto bardziej cieszył się z jego pojawienia: Miecio, który w ułamku sekundy zaczął odstawiać taniec radości biegając w tę i z powrotem, czy ja licząc na to, że w końcu wskoczę pod prysznic i wymienię wątpliwie seksowną koszulę nocną do karmienia, na oversizove’ą, spraną koszulę i odświętne legginsy. Na moje nieszczęście Atim wpadł tylko na chwilkę. Właśnie przyleciał z Londynu, w którym obecnie mieszka i pracuje. Miał dosłownie godzinkę przerwy do kolejnego lotu. Tak dobrze czytacie: do kolejnego lotu! Wybierał się bowiem ze znajomymi na Cypr. I choć kocham mojego brata najszczerszą i bezinteresowną miłością, to pięści same zaciskają mi się z zazdrości utrudniając pisanie. „Co się stało z moim życiem?” – piszą same, stukając głośno w klawiaturę wbrew mojej woli. Jak to co? Jestem już tylko „Matkom” i to „podwójnom”, podwójne macierzyństwo zmieniło moje życie.
100% które zmienia wszystko…
Dziś sobie myślę, że przy Mieciu to my mieliśmy „Amerykę”. Było jedno małe, rozkoszne, czasami kapryśne dziecko, przy którym mieliśmy czas dla siebie. Ja byłam mamą, ale byłam też żoną i kobietą pracującą. Proporcje czasu na wszystko się zdecydowanie zmieniły, ale nic nie wypadło z codziennego planu dnia. Miałam mniej czasu, ale starczało go na wszystko. Kiedy Miecio miał rok i siedem miesięcy Janek zabrał mnie na moje trzydzieste urodziny do Paryża. Parę miesięcy później jechaliśmy beztrosko samochodem przez Europę do Słowenii, gdzie spędziliśmy majówkę we dwoje. Tam zresztą poczęty został Zygmunt. Później jeszcze parę razy byliśmy na Mazurach, już razem z Mieciem. Wypoczynek połączony z czasem rodzinnym. Wtedy nam to jakoś wychodziło z niekłamanym wdziękiem.
Miecio jeździł na koniku, ja zaliczyłam jakiś masaż w SPA, a wieczorem korzystając z cudów techniki, czyli elektronicznej niani, zahaczyliśmy nawet o romantyczną kolację we dwoje. Tak było. Ale już nie jest. Bo choć w naszym domu pojawiło się „tylko” jedno nowe dziecko, to ilość potomstwa wzrosła o całe 100%. Ci którzy maja dwójkę lub więcej dzieci wiedzą, o czym piszę. Ci którzy dzieci nie mają lub mają jedno zastanawiają się zapewne, o co mi chodzi. Od wielodzietnych mam wiem, że później, przy kolejnych dzieciach, szok jest mniejszy. Wszak trzecie dziecko to tylko 50% dzieci więcej, a przy czwartym ilość potomstwa wzrasta jedynie o 33,3%. Takiej zmiany można nawet nie zauważyć. 😉
Łatwe znoju początki. Podwójne macierzyństwo czas start.
Pierwsze tygodnie we czwórkę mijały nam na pełnym automacie. Codzienne rytuały opanowaliśmy do perfekcji. Drugie dziecko wniosło do naszego domu więcej luzu. Bo choć Miecia kąpiemy codziennie, to Zyzio zażywa kąpieli raz na dwa dni. Daliśmy sobie siana, wzięliśmy na wstrzymanie, zrozumieliśmy bezsensowność ścigania się byciu perfekcyjnym rodzicem. Zarówno ja jak i Janek nabyliśmy już pewną łatwość, wręcz lekkość w codziennych czynnościach przy dzieciach. Niczym kuglarz w cyrku moglibyśmy nimi żonglować. W między czasie, pomiędzy popołudniowym karmieniem, a wieczornym masowaniem brzuszka, wyrwałam się do Nowego Jorku. Wtedy jeszcze miałam poczucie, że w naszym życiu zmieniło się stosunkowo niewiele po pojawieniu się drugiego dziecka.
Stosunkowo niedawno dotarło do mnie, jak bardzo byłam w błędzie. Emocje związane z narodzinami wcześniaka, które napędzały naszą początkową codzienność opadły, a zaraz po nich przyszła rutyna przesiąknięta niewygodną refleksją, że teraz to już koncertowo pokrzyżowaliśmy sobie naszą niezależność.
Wszystkiemu winny czas i czasy
Gnieździ się w mojej głowie potworne poczucie niesprawiedliwości. Jak to możliwe, że teraz, kiedy w końcu stać mnie na wypad do SPA, na wakacje w ciepłych krajach, czy romantyczny weekend w jakimś pięknym miejscu okazuje się, że brakuje mi czegoś, co jest droższe niż te wszystkie przyjemności razem wzięte: czasu?! Podwójne macierzyństwo pochłania go cały ogrom. Mniej więcej raz w tygodniu utyskuję na to, że a to coś mi wlazło w krzyż i ciężko mi się wyprostować, a to moje stopy wołają o pomstę do nieba, a paznokciami u nóg zaczęłam już rysować parkiet. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że po wielu latach obiecywania sobie, że jak mnie kiedyś będzie stać, to będę dbać o to wszystko okazało się, że brakuje mi czegoś dużo ważniejszego niż pieniądze.
Przy Mieciu było ciężko, ale dawało się to wszystko ogarnąć. Podwójne macierzyństwo wprowadziło wiele zmian.
Mieliśmy miłą nianię, którą Miecio uwielbiał. Mieliśmy i mamy żłobek, do którego młody ochoczo uczęszcza pięć razy w tygodniu. Poza tym jest jeszcze babcia, która jak by co, zawsze jest na nasze zawołanie. Przy dwójce dzieci wszystkie te rozwiązania pomagają jak umarłemu kadzidło. Bo choć żłobek w dalszym ciągu sprawdza się nienagannie, to jednak załatwia tylko 50% „problemu”. Babcia z dwójką dzieci, z tak niewielką różnicą wieku, nie zostanie i wcale jej się nie dziwię, bo Miecio to typowy wulkan energii z milionem głupich pomysłów na to, jak zrobić sobie krzywdę. A Zyzio ma tak, że ogólnie jest bardzo grzeczny i spokojny, chyba że zacznie płakać.
Zostajemy z tym sami
Matka natura tak nas zaprogramowała, że dzieci rodzimy w okolicach dwudziestki, a nie sześćdziesiątki, dlatego nie dziwię obawom i stresowi współczesnych babć, które na co dzień często odseparowane od wnuków odległością, odwykły od obsługi małych dzieciaków. Poza tym ja mam wewnętrzny problem z tym, by obarczać moją mamę opieką nad dwójką MOICH dzieci. A niby z jakiego tytułu mogę sobie na to pozwalać?
Znalezienie niani do dwójki dzieci to też nie lada wyzwanie. Każdej rozumnej studentce czy starszej pani, która para się „nianiowaniem” w głowie zapala się kontrolka, że opieka nad dwójką małych dzieci jednocześnie to nie takie hop siup. Zostajemy zatem sami z naszą dwóją kochanych szkrabów bez nadziei na najbliższą przyszłość, ale za to z ogromem miłości i podkrążonymi ze zmęczenia oczami. Dopada nas straszna myśl: teraz będziemy już tylko rodzicami, podwójne macierzyństwo nas dopadło!
Tęczowa codzienność przytłacza
Nie ma przyjemniejszej pobudki niż nieporadnie skradający się do naszej sypialni Miecio. Nie ma smaczniejszej kawy niż ta, wypijana przy akompaniamencie rechotu małego Zyzia. To wszystko jest prawdziwą pochwałą życia rodzinnego. Samo życie rodzinne potrafi jednak dorzucić do pieca. Od teraz chorowanie zawsze w duecie, płacz najchętniej na dwa głosy, kupa – zawsze w pełnej synchronizacji, najlepiej tuż przed wyjściem na spacer. Z racji infekcji dróg oddechowych u dziecka numer jeden, które zaraziło dziecko numer dwa, poranna pielęgnacja czyli nebulizacje, odciąganie nosa, przebieranie, odciąganie mleka by podać leki, mycie, syropki-sropki zajęły nam godzinę i dwadzieścia minut. Teraz już rozumiecie początek wpisu i moją pidżamę o 13. Prawdziwa dama nie pije przed trzynastą. Prawdziwa mama nie zdejmuje pidżamy przed 14. 😉
I żeby była jasność: tu wcale nie chodzi o ogarnianie codzienności. Bo to nam wychodzi o dziwo dobrze. Jemy ciepłe posiłki, pijemy ciepłą lub letnią kawę, nadążamy z praniem, choć nie ma co ukrywać, pralka chodzi dwa razy dziennie szczególnie teraz kiedy odpieluchowywujemy Miecia. Tu bardziej chodzi o realizację siebie jako kogoś innego niż tylko rodzic. Przy dwójce małych dzieci to naprawdę trudne. Nie chcę wiedzieć jak jest przy trójce, lub nie daj Boże, czwórce.
Z marzeniami na przyszłość się wstrzymam
Ogólnie jest lepiej niż myślałam, że będzie. Na przykład teraz: Miecio bawi się we własnym pokoju, a Zyzio smacznie drzemie w bujaku. Mam czas, żeby napisać dla was dwustronicowy artykuł. I choć z niewyspania zdania nie składają się tak łatwo jak kiedyś i Jan sprawdzając go przed publikacją, rzuci pewnie nie jedną siarczystą pannę lekkich obyczajów, to jakoś dajemy radę. Staram się nie myśleć o tym, co jest na razie poza moim zasięgiem. Wspólny wypad na kilka dni bez dzieci? Jeszcze nie dziś, ani jutro. Ale może za rok? Kto wie?
Wczoraj wieczorem Miecio zasnął przed ósmą, a Janek ogarniał naszą piwnicę (niekończące się porządki w wykonaniu samca alfa – koń by się uśmiał). To był mój pierwszy „samotny” wieczór odkąd urodził się Zyzio. Piszę „samotny”, bo do ogarnięcia miałam tylko Zyzia. Przypomniałam sobie, jak wiele da się zrobić przy jednym dziecku. Czy ja kiedyś narzekałam na seks na podłodze w łazience? Teraz mamy własną sypialnię zamykaną na klucz, ale brakuje nam czasu i siły. Narzekałam na brak czasu opiekując się wyłącznie Mieciem? Hahaha! I pewnie mogłabym tak wyliczać w nieskończoność, ale wybaczcie, właśnie obudził się Zygmunt.
Plany z dłuższym terminem ważności
Podwójne macierzyństwo bardzo zweryfikowało moje podejście do rodziny wielodzietnej. Kiedyś chciałam mieć czwórkę dzieci, a dziś myślę też o tych wszystkich planach, które chciałabym jeszcze w życiu zrealizować. Tylko błagam, nie trujcie, że z dziećmi wszystko można. Bo ja wiem, że jak się człowiek uprze to i byka wydoi. Wiem i sama znam ludzi, co to z dziećmi polecą w kosmos. Tu nie chodzi o prześciganie się w osiągnięciach macierzyńskich, ale o to, by przeżyć swoje życie we względnym komforcie. Poza tym warto pamiętać, że jest jedna rzecz, której kupić się nie da: czas.
Mam znajomą dziennikarkę. Spotkałyśmy się przypadkiem jakiś czas temu. Byłam już wtedy w ciąży z Zygmuntem. Ona ma synka w wieku Miecia. Rozmawiałyśmy o planach na przyszłość, o wielodzietnych rodzinach. Ona szczerze przyznała, że w jej życiu pełnym marzeń, planów i projektów do zrealizowania jest miejsce wyłącznie na jedno dziecko. Wtedy mnie to zbulwersowało. Dziś doskonale to rozumiem.
[ad name=”Pozioma responsywna”]