Początki były bardzo niewinne. Blog był mało popularny, a moje zdjęcia i artykuły komentowała tylko mama i jedna znajoma. Raz na jakiś czas mąż dorzucił swoje trzy grosze, żeby nie było mi przykro. Z czasem jednak czytelników bloga przybywało, a moje zdjęcia zaczęły pojawiać się też poza blogiem. Nigdy nie zapomnę mojego „pierwszego razu” kiedy Pani Dorota Wróblewska wrzuciła na swój profil, na Facebooku, moje zdjęcie w strojnej sukience zrobione w oborze, wśród krów. Dodała opis w stylu: „Co myślicie na temat takiej stylizacji? :)”. Moja pierwsza myśl: „No pięknie! Wystawiła mnie na lincz wszystkim znawcom stylu i mody, którzy lubią jej profil.” Nie trzeba było długo czekać żeby posypały się komentarze. Dowiedziałam się, że mam otłuszczone plecy (prawda!), że te krowy na łańcuchach takie biedne, że jestem przaśna (prawda! W końcu pochodzę ze wsi), że mam łydki jak balony (prawda! Mąż mówi, że są podobne do łydek Szurkowskiego). Haters gonna hate!
W pewnym momencie, nieprzewidywalna Pani Dorota dorzuciła swój komentarz. Napisała:” Dziwne, bo mi się podoba!” I w tym momencie wydarzył się cud. Jeden z tych facebookowych, nieprawdopodobnych zwrotów akcji. Okazało się, że w sumie innym też się podoba. Że przecież ta fryzura taka piękna (prawda! Czesała mnie Monika, która na fryzurach i makijażu zna się jak mało kto), że cała konwencja rewelacyjna, że pomysł na barok w oborze był genialny, że sukienka podkreśla moje walory i „w ogóle, Pani Doroto, ja też uważam, że jest super!”.
Po tym zdarzeniu zrozumiałam jedno:
Ludziom trzeba podpowiedzieć co jest fajne, a co nie. Najlepiej jeśli zrobi to ktoś, z kim się liczymy. Właśnie na tym, w dzisiejszych czasach blogi budują swoją siłę. Marki obdarowują swoimi produktami blogerki żeby te sfotografowały się z ich szamponem licząc, że cała gromada fanów czytujących blog owej damy czym prędzej poleci do Rossmanna.
Jeszcze dwadzieścia lat temu blogi nie miałyby racji bytu.
Pomijając fakt, że Internet nie był rzeczą tak powszechną jak dziś. Choć po ‘89 mieliśmy już wolny rynek, to w sklepach i domach towarowych ciągle był jeden fason butów, sukienka w jednym kolorze i dezodorant Limara, którym pachniały wszystkie Panie. W dalszym ciągu wybór był lichy i kupowało się to, co było dostępne. Nikt nie wybrzydzał. Dziś, przy takiej mnogości produktów dostępnych w licznych sklepach, konsumentki dostają oczopląsu i kociokwiku. Ten krem likwiduje kurze łapki, ten rozjaśnia skórę pod oczami, ten wygładza zmarszczki mimiczne, a ten ma żywe złoto w składzie (WTF?!).
Właśnie wtedy potrzebna jest pomoc blogerki.
Najlepiej takiej, z którą można się utożsamić. Może pisze ciekawie? A może, tak jak ja, jest młodą mamą? A może po prostu dobrze jej z oczu patrzy? Tak oto, prawie każda z młodych Polek zna przynajmniej jedną blogerkę i przynajmniej raz czytała jakiś wpis na blogu. To, że dziś cała Polska interesuje się sportem jest ogromną zasługą blogów, które opisują success story: „Zobacz kiedyś paliłam papierosy i waliłam wódę z gwinta, a dziś wyciskam 50 kg na klatę, wsuwam tofu i pijam tylko Vossa! Jeśli ja dałam radę, to ty też dasz.” I tak oto Polki zaczynają wierzyć w swoje siły nadprzyrodzone. Bo blogerki to kobiety takie same jak one. Też mieszkają w bloku, też jeżdżą autobusem do pracy i ich mąż również nie kupuje kwiatów na Walentynki.
Wracając do hejtu.
Prowadząc bloga trzeba go sobie wpisać w koszty. Jeszcze się bowiem taki nie urodził, co by każdemu dogodził. Najtrudniejszy jest ten pierwszy raz. Ale jeśli masz lustro w domu, to wiesz, czy to co o tobie piszą jest prawdą czy nie. A ja będąc już wesołą grubaską, mając klockowate nogi, masywną sylwetkę. Straszną facjatę, a niekiedy i ryj, czerwone stopy i dłonie, i twarz wpisaną w koło piszę dalej. Haters gonna hate, potatoes gonna potate. Czuwaj!
[ad name=”Pozioma responsywna”]
Haters gonna impotate – tak trzymać robić swoje i się nie przejmować!
Haha! Dobre! 🙂 Będę robić swoje choćby nie wiem co!