Tegoroczny, rodzinny wyjazd do Austrii na ferie zimowe pozostanie w mojej pamięci na pewno na długie lata! Pomimo zimowej aury, kolorytem moich emocji towarzyszących wyjazdowi śmiało można by obdzielić kilku ekspresjonistycznych mistrzów pędzla! Kto oglądał nasze relacje w social mediach ten wie. 🙂 Kiedy jednak czas zdążył już lekko otrzepać nas z pyłu (choć tu wypadałoby powiedzieć śniegu) naszych austriackich potyczek, coraz bardziej dochodzę do wniosku, że był to jeden z bardziej różnorodnych i bogatych w atrakcje wyjazdów. Śledząc Wasze reakcje, mam wrażenie, że nie jestem w tym poczuciu odosobniona .
Wybór naszej destynacji przewidzieli już w zeszłym roku nasi instruktorzy nauki jazdy z Zakopanego. No może niezupełnie „wskazali” Austrię, ale na pewno widząc nasz rosnący apetyt na „białe szaleństwo” domyślali się, że następnym razem wypuścimy się gdzieś dalej, na szerokie i dłuższe stoki.
W wyborze samego miejsca pomogła nam nasza czytelniczka Monika(@monika_zillertalove), która zawodowo zajmuje się organizacją wycieczek i wszelkich atrakcji w regionie Zillertal. Wskazała nam hotel Coolnest, jak się okazało zupełną świeżynkę, otwartą dopiero od 4 tygodni. Ale zanim do rzeczonego hotelu dotarliśmy, czekała nas….ponad 12 godzinna podróż samochodem… z dzieciakami. Była to nasza pierwsza, tak daleka i to w dodatku autem wojażerka. Nie obyło się bez początkowych przygód z dokumentami, na szczęście historia skończyła się dobrze, a my po prostu wyszliśmy na lokalnych patriotów kręcąc motoryzacyjne hołubce na mapie Polski (pozdrowienia dla Bełchatowa :)).
Choć spokojnie można było zatrzymać się na nocleg w okolicach Wiednia, to my może trochę napędzani adrenaliną, całą trasę pokonaliśmy na raz. Do naszej miejscowości Ramsau am Zillertal dotarliśmy późnym wieczorem, przywitani przez pizzę, którą zamówiła dla nas Monika. Umordowani poszliśmy spać.
Poranek odsłonił przed nami prawdziwą zimową bajkę, bo tylko tak można określić widok, który rozpościerał się z naszych okien. Co ciekawe architekci hotelu zadbali o to, by okna wszystkich pokoi w standardzie miały właśnie ten górski krajobraz. Sam pokój był bardzo duży, przestronny i ….otwarty. Jedynym miejscem, w którym można było mieć chwilę dla siebie była toaleta i balkon. Z dwójką dzieciaków …. hm nie wiem, czy nie wolałabym jednak dwóch osobnych pokoi. 🙂 To chyba jedyna rzecz, do której bym się mogła „przyczepić”. Co więcej, uważam, że eklektyzm form, kolorów przestrzeni hotelu sprawił, że Coolnest plasuje się w moim absolutnym topie!
To takie miejsce, w którym stawia się nie na ilość, ale na jakość! Widać to było również po śniadaniach, które mieliśmy wykupione w cenie pokoju – jakość składników była naprawdę prima sort! Przy okazji Zyzio dał się poznać jako koneser serów – od camemberta począwszy na owczo-kozich kończąc.
Coolnest posiada wszelkie atrakcje, by komfortowo spędzać czas w jego murach, jak również, by ułatwiać życie strudzonym trasami narciarzom. Oferuje piękny basen z podgrzewaną wodą, całkiem nieźle wyposażoną siłownię, suszarnię na sprzęt narciarski (zwłaszcza suszarka na buty to sztos), a nawet bezpłatną….fotobudkę, która wśród najmłodszych urlopowiczów święciła prawdziwe triumfy.
Nasz pobyt w tym uroczym hotelu kosztował naszą czwórkę niecałe 4 tyś euro za 10 pełnych dni ze śniadaniami. Na jego plus przemawia dodatkowo usytuowanie – do najbliższego wyciągu mieliśmy 6 minut drogi, a pozostałe atrakcje, muzea również były w najbliższym zasięgu.
Chcąc nie chcąc z naszego wyjazdu zrobił się prawie obóz sportowy. To na pewno zasługa ponad 500 km tras zjazdowych o praktycznie każdym stopniu trudności, które aż zachęcały do tego, by z nich robić użytek. Ostatnie wjazdy to godzina 16:30 – 17:00, gdyż trasy w większości nie są oświetlone. Nie ubolewałam nad tym, gdyż moją ulubioną porą i tak był poranek i jazda po świeżo ratrakowanym „grzebieniu” na który załapałam się raz. 🙂 Skipass to koszt 4 tyś PLN za 8 dni – przy czym Zyzio jeździł jeszcze za free. Nasz abonament obejmował, aż cztery ośrodki w regionie, więc naprawdę było w czym wybierać.
Buty, kijki i narty wypożyczaliśmy. Był to sprzęt praktycznie nowy, z tego sezonu, nie mieliśmy z nim absolutnie żadnego problemu. Do tego wygoda, że po tych kilku dniach po prostu oddajesz i nie musisz wozić, serwisować czy przechowywać całego osprzętu. Ta impreza kosztowała nas 550 Euro (9 dni) za całą naszą rodzinę (z już wliczonym 20% rabatem). W kwestii akcesoriów narciarskich śmiało możemy do nich zaliczyć naszą bieliznę i skarpety termoaktywne (po dwie pary) i w moim przypadku dwa kombinezony. Na 8 dni pełnych jazdy, w zupełności wystarczyło!
Rzeczą, na której na pewno nie warto oszczędzać, to ubezpieczenie. Za namową hotelu zdecydowaliśmy się na austriackie, gdzie w cenie 250 Euro za całą naszą czwórkę mieliśmy absolutne poczucie bezpieczeństwa – w tym również akcję ratunkową z użyciem helikoptera, która ponoć bez ubezpieczenia kosztuje 8 tyś Euro. Auć! Bolałoby podwójnie. Ubezpieczenie obejmowało również zwrot kosztów w razie zachorowania na COVID-19. W tej kwestii Austriacy są bardzo restrykcyjni – wszędzie obowiązują paszporty covidowe. Zwracają też uwagę na typ maseczek, obowiązuje jeden konkretny – FFP2.
Przechodząc do meritum – samej jazdy na nartach. Dzięki pomocy Moniki mieliśmy Polskich instruktorów nauki jazdy – Maję, pod której czujnym okiem jeździliśmy my i Michała, który dopingował naszą dwójkę nieustraszonych narciarzy. Pierwszy wjazd na górę przyprawił nas wszystkich o dreszczyk adrenaliny. Dla przypomnienia – ja z Jankiem mieliśmy za sobą łącznie 14 dni nauki jazdy na nartach (przez 2 ostatnie lata), a Zyzio i Miecio dwa pełne sezony. Dlatego czujne oko i skorzystanie z wiedzy instruktora było dla nas czymś oczywistym!
Uważamy, że to absolutnie dobrze, a wręcz koniecznie wydane pieniądze (60 euro za 1h). Bez Mai i Michała, a ja dodatkowo bez Sebastiana na wiele zjazdów byśmy się nie odważyli, co więcej moglibyśmy ugruntować błędy w postawie, a przede wszystkim nie czulibyśmy się aż tak bezpiecznie. Dzięki nim przełamałam swoją barierę i wreszcie przechyliłam się do przodu w trakcie zjazdu – zupełnie inny komfort jazdy!
Oczywiście nie obyło się bez „dramatów” – ataków paniki i złości na stoku! Raz nawet Zyzio odmówił współpracy i ściągaliśmy go ze stoku (nogi paliły nas żywym ogniem). Summa summarum Zyzio, a zwłaszcza Miecio to moi absolutni mistrzowie! Mietek pokonał nawet czarną trasę!!!
Jednak nie samymi nartami człowiek żyje! W trakcie wyjazdu nie zabrakło atrakcji i wycieczek fakultatywnych! 🙂 Pierwsza z nich to zjazd 7 km torem saneczkowym z Gerlossteinwand (2166 m n.p.m.) na którego szczyt wjeżdża się kolejką (w ramach Skipass). Gotowi, do biegu, start!
Ja zjeżdżałam z Zyziem, zaś Janek z Mietkiem. Po bardzo spokojnym i wręcz łagodnym początku, trasa zaczynała nas co raz bardziej testować. Były chwile grozy i prawdziwej stromizmy. W najbardziej newralgicznych momentach są barierki, jednak większość trasy nie jest ogrodzona. Bez umiejętności sterowania sankami, kasku i odrobiny stalowych nerwów lepiej nie wsiadać. Co ciekawe – tor dostępny jest również po zmroku, co nie ukrywam nawet mnie odrobinę kusiło. Jednak finalnie skończyło się na jednym, pełnym emocji zjeździe. Koszt to 9 Euro za wypożyczenie sanek.
Kolejna, najdalej położona od naszego hotelu atrakcja (około 34 minut jazdy) – to Ośrodek Swarovski Kristalwelten. To jedna z najchętniej odwiedzanych atrakcji Tyrolu, otwarta w 1995 roku, w stulecie istnienia firmy Swarovski. Gdybym miała to miejsce podsumować jednym zdaniem – bajkowa kraina fantazji, która nie ma sobie równych.
Czegoś tak czarującego zmysły dawno nie widziałam. Mieliśmy lekkie obawy, że Miecio z Zyziem nie będą podzielać naszych ochów i achów i po pięciu minutach usłyszymy złowrogie „nudzi mi się”, ale o dziwo kryształom udało się zaczarować również ich. Co tam zobaczyliśmy?
Raczej należałoby zapytać czego tam nie zobaczyliśmy! 🙂 Wszystko skrzy się i błyszczy! Od najmniejszych kryształów – o zaledwie 17 ściankach, które trzeba oglądać pod specjalnym szkłem powiększającym, po kryształ – 62. kilogramowy gigant (310 000 karatów). Sale tematyczne – sala zimowa, gdzie w kategorii błysku z kryształkami konkuruje prawdziwy śnieg! Nawet latem jest tu naprawdę zimno (0 stopni)!
Robiąca wrażenie sala kryształowa, której lekko hipnotyczne wrażenie podbija muzyka tematyczna. Sala Hollywood z pamiątkami po sławnych i bogatych – wszystko z kryształków Swarovskiego! Jedno wielkie WOW! No i na koniec wisienka na torcie – sklep ze wszystkimi blink blink, jakie tylko można sobie wymarzyć! O tym miejscu przypominać mi będą różowe kolczyki, które dostałam od Janka z okazji nadchodzących Walentynek i (symboliczne?) różowe vintage okulary – prezent od dzieciaków! Trzeba przyznać, naprawdę mnie znają. Koszt atrakcji to 44 Euro za naszą trójkę (Zyzio nie płacił).
Pozostając w „drogocennym” temacie – zwiedziliśmy również kopalnię srebra Silberbergwerk, która w czasach średniowiecznych byłą największą kopalnią tego kruszcu w Europie. To stąd pochodziło 85% całego wydobycia. W czasach swojej świetności zapewniała pracę od 7 do 12 tysięcy górnikom dziennie.
Obecnie zwiedzanie rozpoczyna zjazd wagonikami 800 metrów w głąb Ziemi. Wydrążenie tego szybu zajęło 26 lat, czyli praktycznie większość 35-letniego życia górnika. Na dole panuje stała temperatura 12 stopni i olbrzymia wilgotność 99%! Co ciekawe – zwiedzanie kopalni możliwe jest w języku polskim, dzięki automatycznemu lektorowi, który oprowadza nas po kolejnych etapach wydobycia srebra. Całość trwa około 1,5 godziny i kosztuje 50 Euro. W naszym odczuciu zdecydowanie warto!
Będąc w okolicy – koniecznie musicie zobaczyć i zwiedzić (!) lodowiec Hintertuxer Gletscher. Wiem po reakcjach na naszym Instagramie, że to Wasz ulubiony punkt naszego wyjazdu. 🙂 Na jego szczyt (3250 m n.p.m.) prowadzą aż trzy kolejki linowe. Ponad 3 tysiące metrów! Robi naprawdę wrażenie – na naszym układzie oddechowym również, o czym cała nasza czwórka przekonała się, wychodząc z lodowego zamku wewnątrz lodowca! Nie, nie przedawkowałam Elsy z Krainy Lodu. 🙂 W 2007 roku w środku lodowca została odkryta szczelina tak pokaźnych rozmiarów, że spokojnie pomieściłaby w sobie kilka zamków bajkowej dziedziczki tronu z Arendelle.
Zwiedzanie lodowca zajmuje około godziny, ale zapewniam Was, że jest to niczym godzinne cardio na siłowni. Korytarze prowadzą raz w górę, raz w dół, wszystko połączone łącznikami w postaci drabinek! Dlatego zwiedzanie jest możliwe od 6 roku życia. Mieliśmy spore obawy co do nastawienia Zyzia, który jednak bardzo nas zaskoczył radząc sobie po prostu znakomicie. Staliśmy się nawet nieformalnymi przewodnikami wycieczki – przecierając szlaki na przedzie. Wygodne buty z podeszwą antypoślizgową i kombinezon wysoce rekomendowane. Zwiedzanie jest możliwe 365 dni w roku – wszak to lodowiec, w którym panuje niezmiennie 0 stopni. Nawet pisząc te słowa nadal jestem pod jego ogromnym wrażeniem jego majestatu liczącego sobie przeszło 11 tysięcy lat!
Jak na tak sędziwego jegomościa potrafi totalnie zaskoczyć – plątaniną labiryntów, szczelin, a nawet jeziorek (z niezamarzniętą wodą!) w których uwaga….można nawet morsować (za okazaniem zaświadczenia lekarskiego). Nie brakuje orientalnego akcentu w postaci pustynnego piasku z Sahary, który został tu przywiany tysiąclecia temu.
A jako wisienka na torcie – wsiedliśmy do prawdziwej łódki (!!) z napędem ręcznym – tzn. płynęliśmy w tak wąskiej szczelinie, że musieliśmy się odpychać od ścian, aby się przemieścić! Absolutnie niezapomniane doświadczenie. Po wyjściu z lodowego zamku must have – punkt widokowy! Ale żeby do niego podejść najpierw wspinaczka – tzn. podejście pod górkę, które w Polsce nie zrobiłoby na nikim żadnego wrażenia. Jednak tu na 3 tysiącach metrów – po prostu odebrało nam dech w piersiach. Pomimo tego, jeśli będziecie w tych okolicach – lodowiec Hintertux to obowiązkowy punkt wyjazdu.
Last but not least – niekwestionowany numer jeden naszych ferii w Tyrolu. Lot paralotnią! To enkapsulowana adrenalina i endorfiny w jednym! Trudno będzie przyćmić jakiejkolwiek atrakcji to, czego doświadczyliśmy wraz z @zillertaler_flugschule, startując z wysokości 2000 metrów a lądując na 600. W 20 minut pokonaliśmy prawie 1,5 km wysokości! Tego nie da się opisać słowami, tego trzeba doświadczyć! Moim absolutnym bohaterem jest Mieczysław, który wystartował jako pierwszy! Sam z instruktorem! Chyba nigdy nie trzęsły mi się tak ręce, jak w momencie, kiedy Mietek oderwał stopy od stoku!
Ta atrakcja to też pomysł naszego dobrego ducha – Moniki, za co jesteśmy jej OGROMNIE wdzięczni, tak samo zresztą jak za opiekę nad Zyziem, który stwierdził, że „jest jeszcze za malutki”. Koszt to 110 Euro za osobę, ale byłabym w stanie zapłacić i wielokrotność tej kwoty by w tamtych okolicznościach przyrody przeżyć to jeszcze raz.
Wspominając o wszystkich tych atrakcjach nie sposób nie wspomnieć o jedzeniu. Śniadania mieliśmy wykupione w naszym hotelu, zaś na obiadokolacje wybieraliśmy za każdym razem inną knajpkę czy restaurację. Austriackie jedzenie jest dość ciężkie i kaloryczne, jednak patrząc codziennie na ilość spalonych kalorii jest to fakt absolutnie uzasadniony. Cały czas trzymaliśmy się naszej abstynencji od alkoholu. Wyjątek stanowił toast wzniesiony na cześć naszej gospodyni – Moniki! Z jej udziałem oczywiście! 🙂
Każdy posiłek konsultowałam z moją trenerką, która zazwyczaj dawała zielone światło na moje kulinarne wybory. Jedyne szaleństwo to deser zjedzony w restauracji Albego w trakcie jednego ze zjazdów, który ze względu na bardzo trudne warunki zapamiętam do końca życia! To po tym zjeździe stwierdziłam, że mam dosyć nart do przyszłej zimy. Ale zupełnie szczerze chyba już zmieniłam zdanie. 🙂
Z restauracji z czystym sumieniem możemy polecić Hotel Post, gdzie szefem kuchni jest nasz rodak – Tomek, który zresztą osobiście zarekomendował nam przepyszny rosół wołowy z plackami serowymi (które tu są dość częstym dodatkiem do zupy) i obłędnego pstrąga!
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej! To była moja myśl, gdy po 12 godzinach podróży powrotnej zameldowaliśmy się w Warszawie. Na szczęście tym razem obyło się bez przygód.
Tak a propos pamiętajcie, by wyjeżdżając zabrać zawsze ze sobą komplet dokumentów – ubezpieczenie auta, dowód rejestracyjny. To co w Polsce załatwi aplikacja mObywatel, za granicą nie będzie honorowane.
Nie byłabym sobą, gdybym nie planowała już kolejnej wycieczki. Czy będzie to Austria? Za jakiś czas na pewno tak! Mam już nawet wybrany hotel Kristallhuette, należący do tego samego właściciela co nasz Coolnest. Samo dotarcie do niego jest już wyzwaniem. Może jako romantyczna (czyt. bez dzieci) opcja wypadu na weekend? Kto wie, kto wie!
Tymczasem dziękujemy Wam za to, że towarzyszyliście nam w trakcie tej podróży. Jeśli macie jakieś doświadczenia z tym regionem, możecie zarekomendować miejsca o których nie wspomnieliśmy, koniecznie dajcie znać w komentarzach. Zapraszam Was też na naszego Instagrama (klik), gdzie znajdziecie w wyróżnionych relacjach jeszcze więcej materiałów odnośnie ferii.
Jeśli lubicie relację z podróży zapraszam Was też na nasz rodzinny spływ Kurtynią (klik) i wakacje w Krynicy Zdrój (klik).