Pomysł na ten artykuł zrodził się w mojej głowie gdzieś w połowie kwietnia, a ostatnią kropkę postawiłam dzisiaj. Czy to niemoc twórcza, kryzys? Nie! Potrzebowałam czasu, by spokojnie przyjrzeć się temu wielkiemu eksperymentowi społecznemu, zwanego „kwarantanną”, w którym wszyscy siłą rzeczy musieliśmy wziąć udział.
Na temat tego co się stanie z nami, z gospodarką, ze społeczeństwem dywagował już chyba wszystkie tęgie głowy tego świata. Jak będzie naprawdę? Tego nie wie nikt. Jeśli szukacie twardych danych i słupków, to na tym zdaniu możecie poprzestać. Ekonomistką nie jestem, ale jako przedsiębiorca, konsument, a nawet mama codziennie muszę podejmować szereg decyzji biznesowych. Niemniej ważnych (a może nawet bardziej istotnych) od tych, nad którymi teoretyzują wspomniane już tęgie głowy. Poniższy tekst jest moim punktem widzenia, jednak sądzę, że niejedna z Was pewnie mogłaby się pod nim podpisać.
Efekt czerwonej szminki
To niezwykle wdzięczne pojęcie, z którym pewnie niejedna z Was się już spotkała. Zostało ukute przez Leonarda Laudera, jednego z właścicieli giganta kosmetycznego, firmy Estee Lauder w 2000 roku, po jednym z kryzysów ekonomicznych. Pan Lauder zauważył, że pomimo pogorszenia się sytuacji ekonomicznej wzrasta sprzedaż pomadek i to w konkretnym, czerwonym odcieniu. Psychologowie nie pozostali w tyle i od razu przystąpili do analizy tego wyniku biznesowego, tłumacząc go na język nauki.
Gdzie to pojęcie nomen omen istniało już od dawna pod nazwą sprawiania sobie małych przyjemności. Nie możesz sobie kupić nowego samochodu, albo nie możesz pojechać na egzotyczną wycieczkę? To kupisz sobie „drobiazg”, najlepiej z logo luksusowej marki, by choć na chwilę uciec od codzienności. Dodatkowo sama czerwień podnosi pewność siebie, samoocenę. Trzeci aspekt? Pomadka to jeden z nielicznych kosmetyków, który używamy w przestrzeni publicznej. A taka ze znanym logo to sygnał, że ten cały kryzys nas wcale nie dotyczy. No może ten ostatni przykład nie do końca przewidywał noszenie maseczek na twarzy. 😉
Belą materiału w recesję
Zresztą podobny fenomen ekonomiczno-społeczny można było zaobserwować tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Projektant Christian Dior był mocno krytykowany za używanie do swoich kreacji bardzo dużej ilości materiału, kiedy świat pogrążony był jeszcze w kryzysie po zakończeniu wojny. Panowała recesja, głód, szerzyły się choroby i ogromna bieda. A mimo to Dior sprzedawał swoje kreacje jak świeże bułeczki. Ludzie potrzebowali luksusu, nagrody po tak traumatycznych doświadczeniach.
Kilka scenariuszy
Wkraczając do współczesności dyktowanej przez COVID-19 obserwuję kilka scenariuszy, w kierunku których zmierzamy. Niektórych z nich nie powstydziłaby się Kasandra, której ostrzeżeń nikt nie chciał słuchać, zaś z kolei inne sprawiają wrażenie jakby problem nie istniał. Prawda jak zwykle leży po środku. Choć w tym przypadku słowo „prawda” powinno zostać zamienione na „trend”.
W trakcie swojego 34-letniego życia byłam już świadkiem niejednego kryzysu czy zrywu społecznego. Chyba takim pierwszym odnotowanym przeze mnie momentem, który zapisał na moim „twardym dysku” była powódź w 1997 roku. Bardzo ją przeżywałam, do dziś pamiętam sceny nagrywane z helikoptera, ludzi na dachach domów odciętych od świata, bez jedzenia i środków do życia. Heroiczne próby ratowania psiaka dryfującego na kawałku dachówki. Pospolite ruszenia, koncerty, zbiórki pieniędzy, czy słynna piosenka z gwiazdami polskiej estrady: „Moja i twoja nadzieja”. Te sceny i wydarzenia pamięta zapewne każdy!
Kolejny moment? Śmierć Jana Pawła II w 2005 roku. Nie znam rodziny, która nie zapaliła drugiego kwietnia świecy w oknie. Wspólne czuwania, modlitwy, zostaliśmy nawet „ochrzczeni” pokoleniem JP2.
W każdym z tych przypadków na przestrzeni lat jednoczyliśmy się, stawaliśmy się bardziej bliscy, przypominaliśmy sobie, że jesteśmy jedną wielką rodziną. Nie neguję tego ani ja ani psychologia społeczna. To zjawiska naturalne i bardzo potrzebne. Łagodzi lęk, który pojawia się w nas w sytuacji nowej, nieznanej. Sytuacji, kiedy zabierane jest nam coś, co dotąd traktowaliśmy za pewnik – autorytet czy dach nad głową.
Co było dalej? No właśnie…powoli zapominaliśmy, wracaliśmy do naszych starych zwyczajów, przyzwyczajeń. Kiedy wracało poczucie bezpieczeństwa, wracaliśmy również „starzy” my.
Na dokładkę jeszcze przykład kryzysu ekonomicznego z przełomu ubiegłego dziesięciolecia. Rok 2008 zapisał się w historii jako ciąg bankructw największych banków, towarzystw ubezpieczeniowych. Kurs franka horrendalnie poszybował w górę, a ludzie tracili pracę. To historia sprzed 12 lat, którą sama już jako osoba pracująca doświadczyłam na własnej skórze. Panował wówczas rynek pracodawcy, a znalezienie pracy nawet w Warszawie graniczyło z cudem. Było ciężko.
Czy ten kryzys nas czegoś nauczył? Śmiem twierdzić, że osoby z pokolenia tzw. pogranicza (obecnych 30 parolatków) znów….nic, a na pewno mało.
Kryzys kryzysowi nierówny
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że każdy kryzys, jak i każde pokolenie jest inne. Obecna sytuacja jest jedną z najpoważniejszych z jaką przyszło nam się zmierzyć w dorosłym życiu. Nasza generacja nie doświadczyła (świadomie) stanu wojennego, czy chociażby godzin policyjnych. Stąd lockdown w swojej najbardziej zaawansowanej, kwietniowej postaci mógł nam dać pod wieloma względami do wiwatu. I dał.
To co zauważam już dziś to, że ludzie stali się wobec siebie mniej życzliwi. Zapewne wynika to przewlekłego stresu o przyszłość. Zauważyłam też większy hejt w sieci, większe koncentrowanie się i napawanie ludzkim nieszczęściem czy aferami. Tylko po to by choć przez chwilę poczuć, że ktoś ma gorzej.
Ludzie stali się bardziej nieufni wobec siebie, pięć razy zastanowią się zanim zdecydują się na zakupy w galerii handlowej, zanim w ogóle zastanowią się nad zakupami. Jeśli będą musieli się gdzieś przemieścić na krótkie odległości to wybiorą spacer (lub rower) a nie komunikację miejską. Pomimo zniesienia kolejnych obostrzeń w galeriach handlowych (w Warszawie) widać dużo mniejszy ruch. I tak na pewno będzie….przez jakiś czas. Dopóki znów nie poczujemy się pewnie, dopóki trochę nie zapomnimy.
Korzyści z kwarantanny?
Lockdown trwał, a dla niektórych wciąż trwa całkiem długo. Na tyle długo, by można było się zastanowić nad wieloma kwestiami. Był czas, by posprzątać wszystkie szafy. Były zabawy z dziećmi. Czas również zweryfikował nasze relacje. Te dalsze, lecz przede wszystkim te najbliższe. Podobno w Chinach już obserwuje się rekordowy wskaźnik pozwów rozwodowych. Daje do myślenia. Kwarantanna to tylko 2-3 miesiące, a zamierzaliśmy z kimś być całe życie. To materiał na osobny artykuł.
Dzięki akcji „wielkie sprzątanie szafy” wiele z nas przypomniało sobie o wielu bluzkach, sukienkach, czy innych butach, które w innych okolicznościach, już dawno skazane były na wieczne zapomnienie (a na pewno do czasu np. przeprowadzki). Zweryfikowaliśmy, ile naprawdę potrzebujemy, jakie realnie mamy moce przerobowe. Sama znalazłam parę butów, które już chciałam wyrzucić (by móc kupić nowe). Wystarczyło porządnie wyczyścić, wymienić sznurówki i wyglądają jak nówki sztuki. Taki lockdownowy recycling miał pewnie miejsce w wielu domach.
Zauważyłam, że moje szafowe czystki przetrwały w głównej mierze rzeczy, które były znakomitej jakości. Którym niestraszne było wielomiesięczne upchnięcie ani ząb czasu.
Warto o tym pamiętać, jeśli dopadnie nas zjawisko, o którym socjologowie mówią jako „revenge shopping”, czyli zakupów w afekcie, jako kompensata za czas spędzony w domu na „niekupowaniu”.
W postkwarantannowej rzeczywistości nowego znaczenia nabrało sformułowanie „less is more” (mniej, znaczy więcej). Taki lockdownowy minimalizm odpowiadający na pytanie, czy naprawdę musze tyle mieć, czy naprawdę muszę być codziennie tak umalowana? Czy te wszystkie atrybuty, którymi się otaczam są tożsame ze szczęściem?
#zostanwdomu pokazał nam tak naprawdę, ile jesteśmy w stanie zrobić w domu, we własnym ekosystemie i dla własnego ekosystemu. Wielu moich znajomych, kiedy dostrzegło, ile śmieci, plastiku generuje, bardzo świadomie przestawiło się na segregację.
Kolejna kwestia ćwiczeń w domu, czy chociażby edukacji. Czy naprawdę to, co jest nam oferowane „z zewnątrz” jest lepsze od tego, co możemy sobie sami zapewnić? Zresztą pisałam o tym w artykule o przygodzie z edukacją domową (klik) oraz o ćwiczeniach w domu (klik).
Zakupy przez Internet oduczają nas też kompulsywności charakterystycznej dla zakupów w sklepie stacjonarnym. Obecnie kosmetyki i chemię gospodarczą kupuję wyłącznie online i nie wiem co musiałoby się stać żebym wróciła do zakupów stacjonarnych. Kupuję mniej, wydaję mniej i mam wszystko czego potrzebuję.
Koronawirus przestawił nam wskaźnik z „mieć” na „być”.
Dziś jestem bardziej świadomym nie tylko konsumentem, ale też po prostu człowiekiem. Świadomym swoich potrzeb, zasobów, kompetencji, emocji, uczuć, a także i…. braków. To taki gratis od COVID-19.
Nie łudzę się, że świat po pandemii zmieni się nagle w krainę wielkiej życzliwości. Nie uważam również, by nie zmieniło się nic. Jednak to co się zmieni i w którym kierunku zależy od nas. Zróbmy sobie taki własny pandemiczny rachunek sumienia. Zastanówmy się, co dla nas samych ten czas oznaczał. Doceńmy to, co również dzięki lockdownowi mieliśmy okazję doświadczyć, zauważyć, przeżyć. W życiu nie ma nic pewniejszego niż zmiana. Im bardziej będziemy elastyczni, czujni i świadomi samego procesu, tym lepiej odnajdziemy się w tym co będzie.