Wakacje dobiegają końca. Siedzę w oknie naszego rodzinnego, mieszkania z wielkiej płyty. Rozmyślam o tym co dziś będzie w Gumisiach, z czym będą kanapki na kolacje, jaką bajkę opowie mi mama na dobranoc i czy tata pozwoli mi już jutro spakować plecak na pierwszy dzień szkoły. Typowe problemy pierwszego świata. Wyglądam przez okno widząc wesołą gromadę siedzącą na schodach prowadzących do naszej klatki. Siedzę w tym oknie i marzę, że jestem najlepsza we wszystkim. We wszystkim czyli w czym? Szybka lista ważnych podwórkowych umiejętności zostaje wyliczona na małych, grubawych paluszkach lewej dłoni mańkuta. Oto co dla 7–letniej Martuchy i innych dzieci z mojego podwórka w 92 roku miało kluczowe znaczenie w zbieraniu szacunku na podwórku:
Gra w dziesiątki. Czyli klasyczna guma do skakania. Na początku każda z nas ma ładną fluorescencyjną, kupioną w sklepie z zabawkami. Później, kiedy się porwą lub zgubią, będziemy zabierać mamom z bieliźniarki, białą, klasyczną, majtkową gumę. Na wysokości kostek skaczę dość poprawnie. Ogarniam. Fakt, piątki są dla mnie dość karkołomne, szczególnie skakanie do tyłu, ale jakoś daję radę. Kolana… tu zaczynają się schody. Do czwórek jakoś idzie. Później skucha. Zamiana w gumie. Znów jestem tą stojącą. Już wiem, że do ud nie dojdę, nie mówiąc nic o pasie. Za to Monika! Ona to ma skakane. Mam podejrzenia, że jej tatą jest Kermit. To jest statystycznie nie możliwe, by zrobić trójki na gumie sięgającej pasa. Ja ciągle stoję. Wiem, że jutro też będę stała.
Skubanie słonecznika. Zanim go jednak oskubiemy musimy go skądś mieć. I tu ja zdobywam wielki szacunek wśród kolegów z bloku bo mama kilka miesięcy wcześniej zasiała go w ogródku, wyrósł skubany wysoki jak Gortat. Więc kroczę ja, dumna jak paw, z ogromnym czarno – żółtym kwiatem. Miarą udanego skubania jest promień z łupin zatoczony wokół ławki. Ku wątpliwej uciesze naszych mam, bo ktoś to przecież musi pozamiatać. Muszę jeszcze tylko opanować rozgryzanie łupiny zębami, najlepiej dwójkami. Bo dłubanie paznokciem jest już passe.
Fiflaki na trzepaku. Dopiero za jakiś czas dowiem się, że trzepak tak naprawdę został stworzony do trzepania dywanów, a dzieci podwórkowe zaanektowały go przypadkowo, z powodu braku Ogródków Jordanowskich (co to takiego?) w okolicy. Na razie jednak myślę, że jest zupełnie odwrotnie. Trzepak jest do tego by robić na nim przewroty. Dla początkujących jest niższa żerdka, dla bardziej zaawansowanych wyższa. Zawodnikom najwyższej rangi wyższa służy do przewrotów w tył. Mi dopiero za kilka lat, kiedy będę mniej więcej wzrostu trzepaka, jakimś cudem uda się wykonać jeden przewrót na niższym szczeblu. O mało nie stracę przy tym jedynki. Ale to nie dziś. Dziś wszyscy siedzą na trzepaku. Dla mnie na szczęście nie ma miejsca. Uff… dobrze, że go nie ma bo ja jeszcze nie opanowałam wchodzenia na to ustrojstwo. Po prostu mam lęk wysokości. Ba! Nawet wyższy krawężnik potrafi przyprawić mnie o zawrót głowy.
Wypady na szaber. Idę niechętnie choć lubię ten dreszczyk adrenaliny. Mama nie pozwala mi jeść niemytych owoców więc chodzę raczej dla towarzystwa. Już na samych ogródkach pojawia się kolejny problem: nie ogarniam przechodzenia przez płot, a już przez siatkę z drobnymi oczkami to w ogóle. Dlatego ratując swój honor tłumaczę, że mam na sobie sukienkę z Niemiec, którą przywiozła mi ciocia i jak ją zniszczę to mama mnie zabije. Zostaję więc na czatach. W sumie to dobra decyzja. Mała, pulchna blondyneczka w grubych pinglach w ogóle nie zwraca uwagi Pani z Haczką, która wybrała się na wieczorne pielenie. Koledzy wracają. Najedli się na miejscu. Tłumaczą, że wynoszenie poza ogródek to za duże ryzyko. Dla mnie to nie problem. Dziś akurat nie mam ochoty na truskawki.
Epoka kredy. Najbardziej chodliwy towar na naszym podwórku to kreda. I tu pojawiam się ja, cała na biało, a raczej na kolorowo. Czemu? Tydzień wcześniej byłyśmy z mamą u okulisty w Olsztynie i mama, za to, że byłam dzielna i jakimś cudem trafiłam do autobusu po atropinie, kupiła mi pudełko kolorowej kredy. Więc dziś to ja rządzę na dzielni. Na pustym parkingu przeznaczonym na auta, na które nie stać żadnego z moich sąsiadów, rysujemy swoje mieszkania. W przypływie empatii pozwalam Monice zieloną kredą narysować rozkładaną rogówkę w dużym pokoju. Agnieszka wybiera czerwoną i rysuje nią tapczanopółkę. Kończymy rysowanie, chwilę się bawimy i wracamy do domu. Za chwilę Gumisie, a poza tym zbiera się na deszcz.
[ad name=”Pozioma responsywna”]
Widzę, że na jednym zdjęcia Pani Ula z mężem się załapali 🙂
Wiadomo! Rodzina w komplecie 🙂
Armin the best 😉
Ogarnięty w temacie od małego 🙂 A Ty sie Marta strzeż. Wkrotce zabieram się za wspomnienia wczesno-szkolne. Jakieś pomysły o czym powinnam napisać ? 😀