Można tam było znaleźć rzeczy, jakie nie śniły się na szarych wówczas, polskich ulicach. To w lumpeksach było kolorowo. Kosze z ubraniami mieniły się barwami, od których ja, jako mała dziewczynka dostawałam rumieńców. Lumpeks był jednym z moich ulubionych miejsc. Przy każdej wizycie mama pozwalała mi wybrać jedną rzecz z materiału, który najbardziej mi się podobał, a później szyła mi z niego ubranka dla moich lalek. Wszak każda porządna pani domu miała maszynę i potrafiła się nią biegle posługiwać. Dlatego nawet jeśli lumpeksowe znalezisko było w rozmiarze XXL, nie było to problemem dla mojej mamy oraz większości polskich szperaczek.
Ta słabość do szmateksów pozostała mi do dziś.
Dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem, pierwsze niuchnięcie duszącego zapachu w lumpeksie przyprawia mnie o zawrót głowy. Podobny do tego związanego z chorobą lokomocyjną. Po chwili zmysły oswajają się z warunkami i można zacząć szukać. Pamiętam, że jak przyjechałam na studia do Warszawy, potrafiłam pojechać na drugi koniec miasta w poszukiwaniu perełek, bo koleżanka ze studiów zdradziła mi, że obok niej, na dalekim Bemowie, jest taki mały nieprzebrany lumpeks.
Dziś nie lubię tych warszawskich second hand’ów.
Są przebrane i generalnie większość z nich ma rzeczy z brytyjskiego Primarka, trochę Gapa i Marksa&Spencera. Prócz różowego konia na biegunach (nie pytajcie!) nie kupiłam tam nic od dawna. Do dziś natomiast uwielbiam mrągowskie, nieprzebrane lumpeksy z zachodnią odzieżą. Za każdym razem kiedy do nich wchodzę ogarnia mnie nieopisany poziom ekscytacji bo wiem, że na pewno nie wyjdę z pustymi rękami.
Kolor, kolor i jeszcze raz kolor
Dokładnie tak samo jak w dzieciństwie sięgam tylko po kolorowe egzemplarze. Teraz, prócz szukania ubrań dla siebie, znajduję też rzeczy dla małego Miecia. To podwójna frajda w szukaniu. Lumpeks budzi we mnie pierwotny instynkt łowcy. Potrafię rzucić się na wypatrzoną z daleka rzecz, od drzwi krzycząc „zamawiam!”. No i ta duma, kiedy wychodzę z lumpeksu z siatką pełną rzeczy, niektórych jeszcze z metkami, pięknych, kolorowych, za które zapłaciłam zawrotną kwotę kilkudziesięciu złotych. Każda z tych rzeczy kryje w sobie historię.
Nigdy nie zapomnę jak mój znajomy, który kupił marynarkę w second handzie. Znalazł w jej wewnętrznej kieszeni zaproszenie na pogrzeb sprzed dziesięciu lat. Pogrzeb miał miejsce w Wielkiej Brytanii. Mój kolega nie myśląc zbyt długo spakował walizkę i pojechał w poszukiwaniu właściciela owej marynarki. Finał historii? Właściciel marynarki już nie żył, dlatego jego rzeczy znalazły się w drugim obiegu. Jego syna bardzo wzruszyła cała ta historia oraz to, że ktoś z Polski przyjechał w poszukiwaniu jego ojca. Nawet lokalna gazeta opisała historię polskiego chłopaka od brytyjskiej marynarki.
I właśnie to w lumpeksach lubię najbardziej. Możliwość podarowania sukience czy marynarce drugiego życia. Dlatego dziś przed Wami drugie, poprawione życie pomarańczowej sukienki. Jak Wam się podoba?
Też uwielbiam mrągowskie lumpeksy. W Krakowie nie ma już tak ciekawych rzeczy w second handach. a sukienka jest rewelacyjna. Biżuteria też jest BOSKA.
Dzięki Kochana! NIespodzianka już wkrótce 😀
W Warszawskim lumpeksie byłam raz. Wyszłam szybciej niż weszłam, za to w Piasecznie swego czasu robiłam spore zakupy 🙂 najpierw zdzierając ubranka do końca, teraz kilka szmatek leży na półce mojego syna układając napis Antoś – to juz chyba 3 życie 🙂
Dawno nie byłam, wyszłam z obiegu i denerwuje mnie grzebanie, ale budze po mału swoją kreatywność, wiec kto wie czy za jakiś czas nie wybiorę sie na polowanie 🙂
Ja tylko Mrągowo. Warszawę odpuściłam sobie już dawno. A warszawskie vintage shopy napawają mnie śmiechem 🙂