Późny poranek, kolejne karmienie Zyzia. Jest grubo po 10tej, a ja ciągle jeszcze w bieliźnie. Leżąc w łóżku na prawym boku, obserwuję moje biodro misternie pocięte białymi rozstępami. Uwielbiam je. I biodro i rozstępy. Choć te drugie nieco bardziej. Serio: nigdy nie udało mi się narysować tak idealnie prostej kreski na kartce jak proste są te białe linie na, bądź co bądź, opasłym udzie i biodrze. To pozostałość po wakacjach pomiędzy siódmą a ósmą klasą. Jeszcze w czerwcu żegnałam się z koleżankami i kolegami ze szkoły jako jedna z niższych wzrostem, a po niespełna trzech miesiącach dorównałam tym najwyższym koleżankom. To właśnie wtedy urosły mi biodra, a rozstępy są pamiątką po tym, że trochę się im spieszyło. Wtedy też zarysowały mi się piersi. Nie był to jeszcze rozmiar docelowy, ale już wiedziałam, że będzie z nimi sporo ambarasu… Czułam, że czekają mnie zmagania z akceptacją własnego ciała. Zwłaszcza piersiami, które są dość dużym kompleksem. Dziś odpowiadam na pytanie- powiększanie biustu, warto czy nie?
Powiększanie biustu, czyli kiedyś je zrobię.
Przez wiele lat nie akceptowałam większości elementów mojego ciała. Oczy brzydkie, bo zez, nos krzywy przez okulary noszone od niemowlęcia, uszy odstające po babci Stefci i trochę też od tych okularów, łydki jak u Szurkowskiego, uda jak dwie kolumny Zygmunta, płaska pupa i to w dobie Kim Kardashian, no i te piersi: jakieś takie za małe, rozbieżne i średnio symetryczne. Jak to mawiała moja serdeczna koleżanka: kozi cyc lub biust poddaszny. Czyli cała ja.
Nigdy nie miałam dużego biustu, choć przez pewien czas skutecznie udawałam, że taki jest. Z pomocą przychodziły mi biustonosze z podwójną gąbką i staniki żelowe. Jak na złość zazwyczaj trafiałam na chłopców, którzy lubowali się raczej w tych dalszych literach cyckowego alfabetu. Ale nic to. Sobie się miałam podobać, a nie im.
I z tym podobaniem to jakoś tak nigdy nie było mi po drodze. Moje ciało nieustannie się zmieniało i zmienia, przechodzi ciągłe metamorfozy. Niektóre zmiany są pożądane, a inne nie. Tak czy siak, z wiekiem zaczęłam akceptować swoje ciało, ale też rozpoczęłam mozolną pracę nad nim i szukałam motywacji do tychże zmian. Po co? Bo czułam taką wewnętrzną potrzebę. Dla własnej satysfakcji, a trochę też z ciekawości, czy da się coś z tym jeszcze zrobić. Jedno wiedziałam na pewno: powiększanie biustu, to coś dla mnie, kiedyś sobie zrobię cycki. Poprawię, wyrównam, powiększę. Taki miałam plan, bo wtedy nie wiedziałam, jak pokochać swoje piersi.
Gdyby nie one, to byłabym szczęśliwa
Na swojej drodze spotkałam wiele nieszczęśliwych kobiet. Część z nich przeżyło traumatyczną historię, a część z nich urodziła się z nieszczęściem wypisanym na swoim ciele. Znam historię dziewczyny, która od dzieciństwa wszystkie swoje porażki zrzucała na karb za dużego nosa. Koleżanki jej nie lubiły, bo miała za duży nos, chłopcy też nie chcieli jej z powodu tegoż nosa. Nie dostała awansu w pracy przez ten nieszczęsny kinol. Wszystko było winą nosa. Z odległej perspektywy łatwo stwierdzić, że nos był jedynie pretekstem. Owa dziewczyna, zamiast jednak żyć z piętnem nieakceptowalnego nosa odłożyła sobie pieniądze i naprawiła domniemaną przyczynę nieszczęścia wszelakiego. Czy to jej pomogło? Tak! Odblokowała się wewnętrznie. Przestała boczyć się i obrażać na cały świat. Pozbyła się pretekstu do bycia nieszczęśliwą, co sprawiło, że dziś przepełnia ją szczęście. Niestety nie każda taka przemiana kończy się happy endem… Lepiej popracować nad sobą i nauczyć się, jak pokochać siebie.
Po co wam to piszę?
Bo wkurza mnie to całe wyśmiewanie się i krytykowanie operacji plastycznych, powiększanie biustu jest czymś wytykanym społecznie. I wcale nie robię sobie gruntu pod moją ewentualną przemianę, a raczej chcę wam pokazać inny punkt widzenia. Wszystko jest okej, gdy do kliniki idzie kobieta, która jest widocznie oszpecona. Poparzenie, przebyta choroba, deformacja ciała. Wtedy operacja plastyczna jest cacy. Kiedy jednak trafia tam zwyczajna dziewczyna ze swoimi zwyczajnymi kompleksami, którą interesuje powiększanie biustu, wówczas zaczyna się cała dysputa na temat próżności, moralności i przykładania zbytniej wagi do wyglądu, który przecież zupełnie nie jest ważny. Czyżby?
Nie popieram poprawiania urody dla otoczenia
I nieco niepokoi mnie to, że medycyna estetyczna jest coraz łatwiej dostępna. Jak po deszczu wyrastają kliniki „krzaki” o wątpliwej renomie, z promocją na operację cycków już za dziesięć tysięcy bez jednego grosza. Bo choć w dalszym ciągu takie zabiegi to droga impreza, to jednak coraz większą grupę naszego społeczeństwa na to stać. A po co i dla kogo się to robi? Zgodnie z panującymi trendami dla faceta, dla sławy czy szeroko pojętej popularności. Jeśli jednak ktoś przez całe życie toczy bój z kompleksami, to dlaczego miałby tego nie zmienić? Nawet jeśli ten problem jest widoczny tylko dla niego samego. Akceptacja swoich słabości jest bardzo ważna, ale musimy zrozumieć, że czasami inaczej się nie da…
Pamiętam, że pod moim filmem o cyklu życia cycków dziewczyny z imienia i nazwiska pisały o tym, że kiedyś, po zakończeniu karmienia, poprawią sobie piersi. Że nawet mają już skarbonkę, w której co miesiąc ląduje kilka (set) złotych na ten (be)zbożny cel. Byłam w szoku, bo choć wtedy sama planowałam taki zabieg, to nie wiem, czy byłabym gotowa napisać o tym tak otwarcie. A te dziewczyny mają tak silną motywację do zmiany!
Dziś jest inaczej…
Zgłębiłam wiedzę na temat implantów. Dowiedziałam się jakie ryzyko stoi za tymże zabiegiem. Z dziewczynami, które są już po, rozmawiałam o bólu, który jest nieodłączną częścią tego dość skomplikowanego zabiegu. Wiem, jakie jest ryzyko powikłań. Zdaję sobie sprawę, ile to kosztuje, i że co 10 lat trzeba wymieniać implanty. Nie to jednak zaważyło na mojej decyzji.
Powód jest bardziej prozaiczny. Źle znoszę sztuczne elementy przytwierdzone do mojego ciała. Nawet nie wiecie jaką ulgę odczułam, kiedy zdjęłam doczepiane włosy. Czułam się w nich bardzo atrakcyjnie, ale jednak ciągle wiedziałam, że nie są moje. Były ciężkie i ciągle zastanawiałam się, czy nie widać doczepek. Męczyło mnie długie suszenie i układanie. Dziś mam wyłącznie swoje włosy. Nauczyłam się akceptacji własnego ciała. Żałuję, że nie robią takiego wrażenia jak te doczepiane, ale kocham je, bo są moje.
Kiedyś w ramach testu doczepiłam sobie rzęsy. To było dawno, ale do dziś pamiętam, jak bardzo się z nimi męczyłam. Wytrzymałam jeden dzień. Zdjęłam, bo myślałam, że zwariuję. Dla mnie to była firana na oczach. Może jeszcze kiedyś zrobię drugie podejście, na razie jednak nie ciągnie mnie do tego. To samo było z paznokciami. Raz jeden zrobiłam sobie akrylowe tipsy, po czym próbowałam zapiąć guziki w koszuli. Finalnie do pracy poszłam w koszulce, a za dwa dni pojechałam do salonu zdjąć szpony. Wiem, że są kobiety, którym każdy z tych elementów nie wadzi. Ja do nich nie należę. Obawiam się, że gdybym kiedyś zrobiła sobie piersi, po kilku dniach marzyłabym, by je sobie wydłubać.
Zabiegi plastyczne nie są dla każdego
Moja konkluzja jest taka, że zabiegi plastyczne są dla kobiet, które znają siebie i swoje ciało. Wiedzą czego mogą się po sobie spodziewać. Motywację do zmiany znajdują w sobie, a nie w otoczeniu. To trudne. Dlatego każdy dobry chirurg plastyczny przed zabiegiem wysyła pacjenta na krótką pogadankę z psychologiem. Dlaczego operacja nosa pomogła mojej koleżance? Bo wiedziała, co jej nie pasuje. Bo nastawiła się bardzo zadaniowo i choć jej problem siedział bardziej w jej głowie niż nosie, to całą tą przemianę potrafiła przekuć na swój sukces. Usunęła ze swojej drogi największą przeszkodę. Zrobiła to dosłownie. A teraz jest szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa.
Czy kiedyś zrobię sobie te cycki?
Nie wiem. Na pewno nie implanty, bo w moim przypadku to zbyt duże ryzyko, że ciągle przeszkadzałoby mi coś, co jest sztuczne. Dziś już to wiem, bo jestem bardzo świadoma siebie i swojego ciała, więc powiększanie piersi nie jest dla mnie. Bogu dziękować za to, że nie było mnie stać na taki zabieg wtedy, gdy myślałam, że powiększanie biustu sprawi, że świat stanie przede mną otworem. Dziś nie łudzę się, że tak będzie, bo wiem już na, czym polega życie i co czyni albo może uczynić mnie szczęśliwą. Moje piersi nie są idealne, ale lubię je takimi, jakimi są. I żadna zewnętrzna opinia (nawet Janka ;)) tego nie zmieni.
Lubię je nie dlatego, że wykarmiły i nadal karmią moje dzieci. Ale dlatego, że obiektywnie mi się podobają. Mogłyby być większe i równiejsze. Nie wiem, może mi się już opatrzyły, a może nie jestem już tak krytyczna wobec siebie. Ale serio: one są „wporzo”.
Zanim więc podciągniesz czy wypełnisz sobie to i owo zastanów się, czy aby na pewno w tym leży twój problem. Bardzo często odkładamy swoje szczęście na potem, warunkując to różnymi rzeczami. Jak schudnę, to zmienię pracę, jak zoperuję sobie uszy, to znajdę męża, jak usunę rozstępy, to wyjadę na wakacje. Odkładamy szczęście na później i warunkujemy je pięknym nosem czy piersiami, a później okazuje się, że mimo piękna zewnętrznego, w środku ciągle coś jest nie tak.
Nauczcie się, jak pokochać swoje piersi i całe ciało, zaakceptujcie swoje słabości, a gwarantuję Wam, że poczujecie szczęście.
[ad name=”Pozioma responsywna”]
Bardzo mądry tekst! Sama mam nieestetyczne blizny na ciele. Kiedyś wpadałam w panikę, że ktoś mógłby je zobaczyć, ale z wiekiem przestałam się tym przejmować. Jeszcze 10 lat temu, gdy widziałam na ulicy dziewczynę oszpeconą bliznami (mam taką sąsiadkę), to jej mocno współczułam. Dziś nie widzę jej blizn, lecz śliczną uśmiechniętą dziewczynę z burzą loków i zadziornym noskiem. W człowieku nie liczą się blizny, lecz jego dusza i usposobienie 🙂