Nigdy nie uważałam siebie za kogoś pechowego. Od zawsze żyłam w przekonaniu, że takie powtarzanie sobie „ale mam pecha w życiu” ściąga na nas jeszcze większe katastrofy. Dlatego, nawet jeśli przytrafiało mi się coś złego, co nie było ode mnie zależne, to zawsze starałam się myśleć o tym w kategoriach niezbyt sprzyjających zbiegów okoliczności. Tak było do tego dnia. Do pamiętnej niedzieli. Dnia poprzedzającego moją sesję zdjęciową, która miała reklamować nową kolekcję pomadek do ust, pojawiła się ona. Opryszczka na ustach.
Niespodzianka
Wstałam około 6 i na totalnym automacie, w zupełnej ciemności, przy zasłoniętych roletach zmieniłam Zyziowi pieluchę. Odkładając go do fotelika pocałowałam go w czoło i poczułam nieprzyjemny ból. Pewnie część z Was domyśla się już o jaki ból chodzi. W jednej sekundzie stanęłam na równe nogi. Bóg mi świadkiem, że nigdy nie poczułam się obudzona tak szybko. Spotkanie z lustrem było już tylko formalnością. Ten ból znałam aż za dobrze. Szacuje się, że ponad 90% dorosłych jest nosicielami wirusa HSV. Ponad połowa z nich zaraziła się przed piątym rokiem życia. Ale tylko u części z nich wirus da o sobie znać w postaci „zimna”. Ja jestem w gronie tych szczęśliwców. W ostatnich latach mam ją, odpukać, znacznie rzadziej. Poprzednim razem ten nieproszony gość pojawił się ponad rok temu (na chrzciny Zyzia). I teraz, w tak ważnym momencie znów dał o sobie znać. Co za pech!
Powodów pojawienia się „zimna” może być wiele. W moim przypadku zazwyczaj są dwa główne: stres i osłabienie organizmu. I tu zdradzę Wam taką ciekawostkę: pamiętacie z pewnością zdjęcia klasowe wykonywane w szkołach raz w roku. U nas na wsi to było nie lada wydarzenie. Pan fotograf z “miasta” przyjeżdżał z aparatem i pstrykał piękne fotki. Grupowe i pojedyncze. A dodatkowo za niemałą dopłatą można było sobie zamówić portret na piance albo na płótnie. Jak się pewnie domyślacie ja zawsze o takim marzyłam. I zawsze, przysięgam na całą moją rodzinę, zawsze na tych zdjęciach opryszczka na ustach była moją towarzyszką! Dacie wiarę? To pewnie przez stres związany z tak ważnym wydarzeniem jak zdjęcia klasowe. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy to była prawdziwa tragedia.
Okropna niedziela
Wracając do feralnej niedzieli. Widok w lustrze potwierdził moją diagnozę. Nogi się pode mną ugięły. Gdybym jeszcze robiła kampanię szamponu do włosów, jakichś sukienek albo butów. A tu usta jako główny bohater. Nakleiłam plasterek na usta, łyknęłam lek antywirusowy ( nie wiem czy wiecie ale taki Heviran czy Haskovir, który jest bez recepty, można łykać karmiąc piersią? ). O 10 byłam umówiona do Mr and Mrs SPA (to tam gdzie przechodziłam serię zabiegów Icoone) na infuzję tlenową. Umówiłam się na nią dużo wcześniej. Chciałam dopieścić i dobrze nawilżyć twarz przed zdjęciami. Czułam jak zimno powiększa się z minuty na minutę. Nagrałam wtedy jakieś jedno story na Instagramie nakładając na nie milion filtrów żeby nikt nic nie zauważył. Po chwili postałam dwie podobne wiadomości: „czy Pańcia powiększyła usta?” 🙂 Nic nie odpisałam.
Ratunek
Idąc do SPA przypomniało mi się, że kiedyś będąc tam, pani kosmetyczka wysuszała mi pryszcze ozonem. Nie wiem czy kojarzycie, ale jest takie urządzenie kosmetyczne: plastikowa biała rączka, z której wychodzi szklana rurka. Całość podłącza się do prądu, a samo urządzenie wytwarza ozon. W branży kosmetycznej funkcjonuje jako Darsonval, ale nie wiem czy ta grupa narzędzi ma jakąś nazwę typu „ozonowacz”. Zaczęłam czytać o ozonie. Okazało się, że ma właściwości bakterio, wiruso i grzybobójcze. Czyli pasuje. Wpisałam w Google „ozonowanie opryszczka”. Dotarłam do badań przeprowadzonych w Mediolanie dwa lata temu na 27 osobach, które dostawały zastrzyki z ozonem ( w tym celu pobiera się krew, miesza z ozonem z ponownie wstrzykuje). U 25 opryszczka zniknęła po jednym dniu i już nie wróciła! Bingo! Tylko kto mi zrobi zastrzyk z ozonu w niedziele po południu?
Poszłam do SPA i pytam panie czy mogą mi jakoś pomóc. Na początku powiedziały, że nici z zaplanowanego zabiegu, bo taka infuzja mogłaby jedynie rozsiać „zimno: po twarzy. Opowiedziałam im o moim ozonowym odkryciu. Pani Asia powiedziała, że ona sama od wielu lat leczy swoje „zimno” w ten sposób i jeśli zareaguje odpowiednio wcześnie to opryszczka na ustach znika po kilku godzinach. Dacie wiarę?! Pani Asia miała na myśli zabieg tą szklaną rurką zwaną Darsonvalem. Dziewczyny ze SPA szybko zrobiły mi zabieg. W trakcie skóra na ustach delikatnie mrowiła, ale na pewno nie było to bolesne. Podniosłam się z łóżka i co zobaczyłam? NIC. Opuchlizna zniknęła całkowicie, pęcherzyk też się ulotnił. Została tylko czerwona płaska plamka.
Efekty?
Wróciłam do domu i do końca dnia co 6 godziny łykałam lek przeciwwirusowy. Rano, tuż przed sesją jeszcze raz pobiegłam do SPA na ozon. Ale po opryszczce nie było już praktycznie śladu. Została mała ranka, tylko tyle. W 24 godziny pozbyłam się tego ustrojstwa. Dla porównania wcześniej stosując leki doustne, olejki herbaciane, maści i plasterki zajmowało mi to od 5 do 7 dni. Uwierzycie? Ta historia zdarzyła się naprawdę. Na zdjęcia poszłam z uśmiechem i nikt nie wiedział o moim dramacie z dnia poprzedniego choć oczywiście dyskretnie poinformowałam o nim moją makijażystkę.
Opisuję Wam tę historię, bo choć nie jest piękna, instagramowa i lifestylowa, to być może pomoże komuś przed ważnym dniem. Niestety opryszczka na ustach potrafi zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie.
P.S. A taki Darsonval kosztuje w Internecie około 110 zł (sprawdziłam na Ceneo). Pytałam w SPA – podobno każdy jest okej, nie ma różnicy jaka firma, jaki producent.
Marta! Dzięki za wpis! Dawno nikt mnie tak nie zmotywował aby szybko wejść na bloga i przeczytać wpis. Na hasło opryszczka jestem na baczność! Sprawdzę w necie to ozonowanie i sama chętnie skorzystam w razie w. Cmok 🙂