Obraz doskonale znany mi z dzieciństwa. Święta Wielkanocne. Urobiona po pachy mama próbująca wszelkich technik NLP (pewnie sama nie wiedziała, że je stosuje) by zagonić nas do roboty. Już za parę dni zasiądziemy do świątecznego stołu, trzeba zatem wcześniej upodlić się pracą i umęczyć odpowiednio mocno. Żeby, broń Boże, w święta nikt z nas nie miał sił na świętowanie. Co roku ta sama śpiewka: umyć okna, wysprzątać wszystkie szafy, szafki i szafeczki, umyć karnisze i inne trudno dostępne miejsca, które przed świętami muszą być najczystsze na świecie. W końcu przyjeżdża cała rodzina. Z pewnością w przepastnej walizce przywiozą białą rękawiczkę, odkupioną na Allegro od Małgosi Rozenek i będą paluchem jeździć po tych wszystkich karniszach.
Jak już posprzątamy, umyjemy i wypierzemy wszystko, co się da, wtedy przyjdzie czas na gotowanie.
Trzeba tej chabaniny naważyć jak dla połowy pułku wojska. Nigdy bowiem nie ma pewności, czy nie wpadnie do nas ciocia Grażynka z Ciechocinka ze szwagrem, bratem i wnuczętami. Zatem gotujemy. Kroimy warzywa na sałatkę z majonezem, która prócz wygotowanych warzyw i tony majonezu nie posiada żadnych wartości odżywczych. Ową sałatkę trzeba pokroić w drobniutką, równiuteńką kostkę. Inaczej się nie liczy. Inaczej będzie tak, jakby tej sałatki w ogóle nie było na stole. Musi być bardzo drobno, bo jeszcze nie daj Bóg, ciocia Grażynka złamie sobie zęba na ugotowanej marchewce i Święta Wielkanocne runą w gruzach.
Jest już schabik, rybka w galarecie…
A nie! To nie te święta. Ale w sumie skoro już zrobiłam to się zje. A więc jest schabik, ryba w galarecie, żurek, kiełbasa i wcześniej rzeczona sałatka. Teraz pora na wypieki. Tu też wypadałoby poszaleć. No bo ja lubię sernik, mąż szarlotkę, a tata bez mazurka świąt nie przeżyje. Zatem pieczemy 7 ciast, bo w sumie takie z kremem i takie bez kremu też się zje. Jest już sobota. Wszystko prawie gotowe. Ale co to? Na wypastowanej podłodze pojawiły się smugi. Sumienie nie pozwala zostawić sprawy bez interwencji. W końcu już jutro Pan Jezus zmartwychwstanie. Zatem szmata w dłoń i na kolana. Niech widzi jak się dla niego staramy. Podłoga wypucowana. Nie zauważyłam nawet, że już pierwsza w nocy. Znaczy się niedziela.
A skoro już jesteśmy przy niedzieli, to po kościele wszyscy zasiadamy do śniadania. Święta Wielkanocne czas zacząć.
Stół ugina się od frykasów, a mi na widok tego wszystkiego robi się po prostu słabo. Mam omamy wzrokowe i słuchowe ze zmęczenia. Ale jem. Na pierwszy ogień idzie święconka, później żur, kiełbasa, drobno pokrojona sałatka zalana litrem majonezu. Później schabik, dewolaje. W końcu to śniadanie świąteczne, więc trzeba z umiarem. Na koniec kawusia i ciasta.
Ledwo zniosłam do kuchni talerze po śniadaniu, a tu już na kuchence grzeje się obiad świąteczny.
Świeże talerze lądują na stole. No to lecimy. Po siódmym kotlecie i ósmym pulpecie moje kubki smakowe odmawiają współpracy. Równie dobrze mogłabym zajadać styropian. Choć pewnie on ma dużo mniej kalorii. Kończymy obiad i płynnie przechodzimy w kolację. Pojawia się problem. Otóż rodzinka z Ciechocinka utknęła w korku, na autostradzie na Mazury której nie ma i prawdopodobnie nie dojadą. Trzeba w takim razie teraz to wszystko zjeść. Jedzenia się przecież nie wyrzuca. Najświętszy by się obraził. No więc po kolacji następuje ponowne rozdanie kart, znaczy się talerzy. Zmywarka nie wyrabia z myciem, więc postanawiam ją wyręczyć. Podobno godzina zmywania to 50 spalonych kcal. Po dwunastej padam ze zmęczenia na twarz. I najbardziej cieszę się z tego, że jutro będzie już po Świętach.
Morał? Trochę umiaru moi drodzy. Trochę świątecznego umiaru!