Ostatnio siedząc w poczekalni u dentysty, wpadł mi w ręce magazyn, w którym zanim zostałam zaproszona na wizytę, zdążyłam przeczytać jedno zdanie, a brzmiało ono tak „człowiek nie powinien dążyć do tego, by być szczęśliwym, ale do tego być silnym”. W pierwszym odruchu pomyślałam: “co za bzdura, ale jak to się mówi „im dalej w las, tym więcej drzew”. Dlaczego? O tym za chwilkę. Z czym mylimy szczęście?
Z czym mylimy szczęście?
Ostatnio dostałam od jednej z Was wiadomość prywatną. Autorka napisała w niej, że przestała nas obserwować jakiś czas temu, ponieważ nie mogła już patrzeć na to, że nasze życie jest takie kolorowe, że ze zdjęć wynika, że muszę być taka szczęśliwa. Cała rozmowa zmierzała w nieco bardziej pozytywną stronę, ale ja postawę kropkę tu. No i właśnie – dochodzimy do miejsca, gdzie mamy punkt styczny – poczucie szczęścia. Zaczęłam się zastanawiać, czy jestem szczęśliwa? Co to w ogóle znaczy w obecnych czasach być szczęśliwym? Zaczęłam myśleć też nad tym z czym mylimy szczęście.
Patrząc na obrazy wykreowane przez kulturę masową odnoszę wrażenie, że mylimy szczęście z poczuciem ekscytacji, uniesieniem czyli z emocjami mocnymi, takimi, które sprawiają, że serce bije nam dużo szybciej niż te 70-75 uderzeń na minutę. Myślimy, że jeśli będziemy wyglądać tak jak znana gwiazda, albo będziemy jeździć szybkim autem jak z reklamy, albo wygrzejemy tyłek w słońcu i zrobimy na plaży zdjęcie godne Instagrama, to wtedy już na bank będziemy szczęśliwi. Owszem, będziemy odczuwać ekscytację, przez moment, przez chwilę dłuższą lub krótszą, ale w końcu to przeminie i znów będziemy gonić za czymś innym. Znów będzie nam mało…
Zaczęłam się zastanawiać, kiedy ja jestem szczęśliwa, co daje mi szczęście? I wiecie co?
Moje szczęście ma na imię spokój
Paradoksalnie najlepiej sama ze sobą czuję się wtedy, kiedy jestem spokojna… Zaskoczone? Spokojna o to, że w moim odczuciu mam w sobie taką wewnętrzną siłę, która pozwoliłaby mi wyjść obronną ręką z wielu, czasami podbramkowych sytuacji. Skąd u mnie takie przeświadczenie? Z doświadczenia życiowego. Z tego, że życie wielokrotnie rzucało mi kłody pod nogi, a ja podnosiłam się, wyciągałam wnioski z upadku i szłam dalej. To wyciąganie wniosków w tym zdaniu jest kluczowe. Tyle o sobie wiemy na ile nas sprawdzono. A może raczej powinnam napisać na ile sprawdziliśmy sami siebie. Odnoszę wrażenie, że mamy taką mentalność, że wstyd nam przyznać się do błędu. Do tego, że się podjęło złą decyzję, że coś poszło nie tak. Lepiej udawać, że wszystko jest ok. Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.
Nie bójmy się popełniać błędy
Ważne, żeby z tych pomyłek wyciągnąć wnioski. To tak jak z chorobą. Przechorowując choroby wieku dziecięcego nabieramy odporność. Nie bójmy się popełniać błędy. Serio! A kiedy popełniamy najwięcej błędów? Wtedy, kiedy się czegoś nowego uczymy. Wychodzimy ze swojej strefy komfortu, doświadczamy czegoś nowego. Tylko wtedy możemy w pełni poznać nasze zasoby, nasze mocne strony. „Rozgryzamy” samych siebie. Często słyszę lub czytam pytanie: „jakbyś się zachowała, gdybyś znalazła się w takiej sytuacji?” (i tu pada opis jakiejś scenki). Jestem bardzo ostrożna w udzielaniu odpowiedzi, bo wiem, że często dopóki sami czegoś nie przeżyjemy, nie wiemy jak w danej sytuacji się zachowamy.
Posklejaj, nie wyrzucaj
Ostatnio czytałam o japońskiej sztuce naprawiania stłuczonej porcelany laką i złotem. Sztuka nazywa się kintsugi. Uszkodzona filiżanka nie jest wyrzucana, lecz naprawiania i to kruszcem, więc zamiast maskować pęknięcia, są one uwypuklane, a filiżanka służy swoim właścicielom dalej, ale już mocniejsza, tak posklejana nie pęknie dwa razu w tym samym miejscu. Czy czegoś Wam to nie przypomina? Metafora życia? Więcej o tej filozofii przeczytacie w książce Thomasa Navarro „Kintsugi. Jak czerpać siłę z życiowych trudności”. Dla mnie blisko od kintsugi do „carpe diem” czyli korzystaj z życia, bądź w nim na 100%. Nie bój się, że się sparzysz, nie bój się upadać. Ile razy słyszałam od swoich koleżanek, że nie chcą zmieniać pracy pomimo tego, że nie jest im w niej najlepiej. Ile z nas tkwi w związkach totalnie skazanych na porażkę, bo boi się zmiany. W myśl maksymy „lepsze zło znane, niż dobro nieznane”.
Ryzykujmy
Nie bójmy się zmian, nowych doświadczeń, wyjścia poza to, co bezpieczne. Tylko wtedy dowiemy się czegoś o sobie. Inaczej skąd mamy wiedzieć co nam się podoba, a co nie? Co lubimy, a czego powinnyśmy unikać? To jak ze smakami: skąd mamy wiedzieć, czy smakuje nam sushi, jeśli go nie spróbujemy?
Zastanawiam się skąd się bierze w nas takie podejście? Daleka jestem od szukania winnych i ferowania wyroków, ale w moim odczuciu wynika to z naszego wychowania i systemu szkolnictwa. Zobaczcie sami: chronimy nasze dzieci, czasami aż zanadto. Nie pozwalamy im upadać – dosłownie i metaforycznie. Chcemy je ochronić przed całym złem tego świata. Jako mama dwójki dzieciaków wiem, co piszę. Motywowani dobrymi chęciami najchętniej zamknęlibyśmy nasze pociechy w złotej klatce. W szkole dzieci uczą się co to ułamek, całka i ile jest rzek w Polsce. Ale nie uczą się prawdziwego życia. Nie rozmawia się z nimi o różnych sytuacjach społecznych, czasami trudnych, czasami bolesnych. Nie uczy rozwiązywania konfliktów z poszanowaniem obu stron, asertywności, stawiania granic, empatii.
W rezultacie takie nieopierzone jeszcze pisklę, w momencie wyfrunięcia z domu, nie ma prawie żadnej wiedzy jak sobie w takim świecie poradzić. Wzoruje się na serialach, magazynach, a stąd już tylko krok do frustracji „bo przecież miało być tak pięknie, a ja miałam być taka szczęśliwa”. A w życiu nie jest tylko lekko, łatwo i przyjemnie. I to też się składa na sens życia.
Dlatego Dziubki Kochane pokazujmy naszym dzieciom, że życie nie zawsze jest słodkie, rozmawiajmy o różnych sytuacjach, przekazujmy, że pomyłki i błędy też są ok. Nie zawsze trzeba być takim perfekcyjnym. Czasami warto być tylko wystarczająco dobrym.
[ad name=”Pozioma responsywna”]