Z natury jestem raczej nieufna wobec nowych mód czy trendów. Zwłaszcza, jeśli dyktują mi jak mam żyć albo co robić lub nie robić, by być szczęśliwą. Nie odrzucam i nie neguję ich na dzień dobry. Raczej przypominam kota, który z dystansu, na spokojnie obserwuje i powoli wyrabia sobie własne zdanie.
Nie inaczej było z pojęciem mindfulness. No właśnie: pojęciem, stylem życia, praktyką, czy też formą terapii? Skądinąd coraz bardziej popularną. Bo bycie uważnym oznacza bycie w trendzie „slow”. Tak modnym teraz. Wszak przecież wszyscy pragniemy „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Prawda?
Na bakier z samą sobą
Nigdy nie medytowałam. Na próżno szukam w swoich głowie wspomnień mnie siedzącej przy akompaniamencie świec, intonującej mantry, czy wykonującej ćwiczenia relaksacyjne. Na jodze byłam może dwa razy w życiu. Nawet chciałam się do niej przekonać. Jednak za każdym razem z marnym skutkiem. Nie potrafiłam uspokoić swych myśli, które zamiast wraz z ciałem robić na macie asany, pędziły już w kierunku zajęć domowych, czy w najlepszym razie wymyślały temat na artykuł na bloga.
„Speed…niebezpieczna prędkość”
Zresztą joga to nieodosobniony przypadek. Moje myśli wciąż gnały. Przypominały mysz w kołowrotku. Jedna pociągała za sobą natychmiast drugą. Niczym rozpędzony autobus z wadliwym układem hamowania. Dlaczego autobus? Bo tych myśli było naprawdę sporo! Nierzadko kasandrycznych. Mogłabym je spokojnie podzielić na dwie kategorie. Albo rozpamiętywałam przeszłość, przeżuwałam ją niczym niesmaczny kęs, który nie wypada wypluć. Albo martwiłam się przyszłością. Gdyby martwienie się było dyscypliną olimpijską – moje skronie nie raz zdobiłby złoty wieniec laurowy.
Zwłaszcza, że w obecnych czasach los zesłał mi niejedną ku temu okazję. Wystarczyłby już sam koronawirus. Jednak mnie było wciąż mało. Do pesymistycznych myśli o pandemicznych czasach doszły takie „smaczki”, jak problemy z grą „Rodzice Roku” (klik). Trudny start z naszym projektem apaszek SPADIORA (klik) również dolał przysłowiowej oliwy do ognia. Moim bliskim należy się order za wytrwałość. Nawet mnie samej było trudno wytrzymać z moimi myślami. Nie raz bałam się, że doprowadzą mnie do szaleństwa.
14 dni, które zmieniły wiele
W czasie najbardziej restrykcyjnego czasu kwarantanny postanowiłam, że przez kolejnych 14 dni będę robiła jakąś rzecz tylko dla siebie. Taką małą przyjemność. Któregoś wieczoru wzięłam długą kąpiel. Taką prawdziwą – z dużą ilością wody i piany. Dobrze pamiętam ten moment, jak poczułam ciepło wody powoli rozluźniającej moje spięte plecy i barki. Jakie to cudowne uczucie, gdy bańki z piany delikatnie pękały na moim dłoniach. Pozwoliłam, by to uczucie trwało. Wpatrywałam się w te pękające bańki jak oczarowana. Po raz pierwszy od dłuższego czasu naprawdę byłam nie tylko ciałem, ale i duchem w swojej łazience. Byłam w teraźniejszości. Nie martwiłam się ściegiem w naszej apaszce, czy sytuacją gospodarczą w postpandemicznej Polsce.
Byłam w magicznym „tu i teraz”
Doświadczyłam tego, co w technice mindfulness nazywa się uważnością. Z psychologicznego punktu widzenia to technika zarządzania emocjami, dzięki koncentracji uwagi na teraźniejszości. Na TU i TERAZ. Jednak do mnie lepiej trafia określenie, że to zaangażowania we własne życie. Takie życie na 100%.
Sama filozofia ma wielowiekową tradycję, zaś za ojca definicji mindfulness uważa się Jona Kabat-Zinna, który określił je jako „stan uważności, będący wynikiem intencjonalnego i nieoceniającego kierowania uwagi na to, czego doświadczamy w danej chwili”. Brzmi banalnie, prawda? W takim razie, dlaczego jest takie trudne? Nie wierzysz? Spróbuj przez kilka minut skupiać się na własnym oddechu. Po jakim czasie zaczęłaś myśleć o tym, co kupić na kolację lub co tam słychać na Instagramie? No właśnie!
„No taki mamy klimat”
Oczywiście możemy zwalić winę „że takie czasy”. Nie da się ukryć, że jesteśmy przebodźcowani. Żyjemy w chaosie komunikacyjnym. Zewsząd dźwięki powiadomień, notyfikacje, a w głowie długa lista „to do”. Jeszcze nie skończymy konsumować jednej myśli, a w menu już pojawia się następna. My nawet nie biegniemy, my gnamy do jakiejś fikcyjnej mety. Żyjemy planami – wakacji, świąt, kolejnego wyjazdu. Karmimy się wizją tego, co będzie jak jeszcze tylko trochę schudniemy, jak wyjedziemy na te wakacje, jak kupimy sobie to wymarzone auto albo co zrobimy z czasem wolnym jak dzieci wyfruną wreszcie z domu.
Sama nie byłam lepsza. Ile to razy w niedzielne popołudnie miałam już zepsuty humor, bo żyłam już poniedziałkiem i rytmem pracy? Tym sposobem sama wykreślałam sobie niedzielę z kalendarza. Czy są tu jakieś wyjątki? Ręka w górę.
Emocje u mechanika
Na szczęście powiedziałam STOP! Wcisnęłam hamulec. Zatrzymałam ten szalony rollercoaster. Co zyskałam? Perspektywę. Zaczęłam dostrzegać ten wycinek pomiędzy przeszłością, a przyszłością. Zaczęłam medytować. Ale na swój sposób. Słyszę, widzę i czuję. Doceniam ulotność każdej chwili, delektuję się zapachem świeżo skoszonej trawy za oknem, pierwszym łykiem porannej kawy. Dostrzegam ślad stóp nad brzegiem jeziora zanim zmyje je woda. Spacerując po lesie słyszę trzask gałązek pod stopami, szum wiatru w koronach drzew, śpiew ptaków. Jadąc samochodem na chwilę przymykam oczy czując na twarzy promienie słońca. Dla mnie mindfulness to prostu sposób życia. Praktyką przeżywania codzienności. Bez wymyślnych gestów czy słów. Bez konieczności nazywania tego jakimś pojęciem czy terminem psychologicznym.
Nie uniknę emocji. Zarówno tych, które mnie niosą, jak również tych trudnych. Jednak zanim podejmę na ich podstawie jakiekolwiek działanie, mogę się im przyjrzeć. Niczym małemu motylowi złapanemu w garść. Obejrzeć, zauważyć i poczuć. Jak mi jest z tą emocją? Co ona ze mną robi? Co ja mogę zrobić dalej? Czy w ogóle muszę cokolwiek robić? Czasem wystarczy po prostu docenić i puścić wolno.
Jak zacząć?
Metodą małych kroków. Już sama świadomość życia w kołowrotku potrafi nas w nim zatrzymać. U mnie metaforycznym punktem zwrotnym była kąpiel. U Ciebie może to być szczotkowanie włosów. Zrób małe ćwiczenie i zacznij szczotkować włosy jakbyś to robiła po raz pierwszy w życiu. Zamknij oczy, co czujesz? Czy sprawia Ci to przyjemność? Rób to powoli, skupiając się na czesaniu pasma po paśmie. Jakie są Twoje włosy? Miękkie, sprężyste? Nie oceniaj, tylko doświadczaj. Tak naprawdę taką medytacją codzienności może być wszystko – codzienne zakupy, wybieranie owoców, warzyw. Skupianie uwagi na własnym oddechu, czuciu stóp w butach. Uważność na to co jemy. Czy nam to smakuje, jaki ma smak, jaką temperaturę, czy jest kwaśne, czy może bardziej pikantne?
Trening uważności zamiast Prozacu
Uważność, medytacja codzienności ma wiele potwierdzonych badaniami pozytywnych skutków. Przede wszystkim pozwala kontrolować nasze myśli. A dzięki temu w porę możemy powiedzieć stop! Zwłaszcza jeśli zaczną wkradać się w nie jacyś nieproszeni goście pod postacią lękowych scenariuszy. Stąd też metoda ta bywa stosowana w terapiach poznawczych leczenia lęku czy depresji. Oswajamy emocje, nazywamy je, przez co przestają budzić w nas lęk, który może być początkiem wielu dysfunkcji czy uzależnień. Odkąd celebruję rzeczywistość, czyli po prostu żyję bardziej świadomie, mniej dokuczają mi bóle głowy. Nic dziwnego w końcu, kiedy wpadamy w spiralę lęku, spina się całe nasze ciało, które staje w gotowości do walki. Walki z naszymi domysłami, wymyślonymi scenariuszami, które (jak wskazują badania) w 80% nigdy się nie wydarzą.
Stąd przysłowiowa ucieczka w Bieszczady i lepienie pierogów niewiele nam da, jeśli nie zaczniemy być uważni sami na siebie. Gdziekolwiek byśmy nie pojechali, nie damy rady uciec od swoich myśli, przekonań czy scenariuszy. Sami sobie musimy wypracować taki świat. Wypracować, bo to wcale nie jest takie proste. Ale zdecydowanie warto!