Kiedy się poznaliśmy nic nie zwiastowało tego, że kiedykolwiek nasze ścieżki zawodowe się skrzyżują. On absolwent Ochrony Środowiska, nadal studiujący Gospodarkę Przestrzenną z zacięciem filmowym i fotograficznym. I ja, wieczna studentka Seksuologii Klinicznej i Sądowej, z zacięciem muzycznym. W tamtym momencie nie było szans na wspólny pomysł biznesowy, żadne firmy rodzinne nie wchodziły w grę, nie mówiąc już o jego wspólnym rozwoju. Nasza miłość rosła się w tempie geometrycznym. Spijaliśmy sobie z dziubków, kończyliśmy za siebie zdania. Było bardziej romantycznie niż na Titanicu. Ale wszystko co dobre kiedyś się kończy… No prawie kończy…
Pewnego dnia Jan wpadł na pomysł bloga.
Tak, to był jego pomysł. Narysował mi wszystko na kartce, później zrobił ankietę wśród znajomych na najlepszą nazwę. Ruszyliśmy w rok od pojawienia się pomysłu w jego głowie. Na początku było niewinnie. Publikowaliśmy rzadko, ja na co dzień sporo pracowałam, a i Jan miał dużo projektów na głowie. Sporo imprezowaliśmy w tamtym czasie. Sielance nie było końca.
Później urodził się Miecio, a razem z nim narodził się pomysł na otwarcie nowego działu na blogu: dziecko. Zażarło jak nic do tej pory. Fani zaczęli przypływać do nas wartkim strumieniem, a my poczuliśmy wiatr w żaglach. Z jednej publikacji na dwa tygodnie zrobiło się pięć tygodniowo. I… zaczęły się schody.
Okazało się, że mój temperament w połączeniu z temperamentem Janka oraz wspólna praca to mieszanka wybuchowa.
Czasem współczuję naszym sąsiadom, którzy muszą słuchać wszystkich tych epitetów, które rzucamy naprzemiennie w swoją stronę. Zasada jest taka, że zawsze pracujemy przy szczelnie zamkniętych oknach, nawet jeśli włączamy najmocniejsze lampy do oświetlenia filmu i w domu robi się sauna. Pot się leje, a emocje sięgają zenitu. Czy mogłoby być jeszcze gorzej? Okazuje się, że wspólna praca i rodzinne firmy to najwyższy stopień wtajemniczenia w budowaniu relacji. Jeśli tam dotrzesz i przetrwasz, to już nic cię nie złamie. Nic was nie złamie. Ani jego brudne skarpety wetknięte w fotel, ani nieopuszczona deska. Za etapem „wspólna praca” nie ma już nic więcej.
Czasami uczestniczą w tym ludzie z zewnątrz. Patrzą na nas z niedowierzaniem. To co się dzieje podczas naszej wspólnej pracy przechodzi ludzkie pojęcie. Ostatnio jedna znajoma wyznała mi: gdyby mój mąż tak do mnie powiedział, to nie odezwałabym się do niego przez tydzień. O co chodziło? Ano o to, że podczas robienia zdjęcia Jan rzucił coś w stylu: „weź sobie popraw tą pachę, bo wychodzi ci tam taki wałek z tłuszczu, że aż mi się słabo robi.” Z jednej strony mogłabym się rzeczywiście obrazić. Istnieje jednak prawdopodobieństwo, że oglądając później takie zdjęcie z wałkiem tłuszczu wyzwałabym go od najgorszych fotografów na świecie.
Wspólna praca musi być oparta w 100% na szczerości.
A to najtrudniejsze w związku. Bo często nie mówimy drugiej stronie czegoś, co dla nas nie jest, aż tak ważne, a przy okazji nie chcemy ukochanemu, czy ukochanej robić przykrości. I tak oto dowiedziałam się od mojego męża, że mam nos jak kartofel i gdyby nie on to miałabym naprawdę śliczną buzię, że mam łydki jak Szurkowski, i że powinnam się codziennie malować, bo mam straszne plamy na policzkach, które fatalnie wyglądają na zdjęciach. Wiem, mogłabym się obrazić, ale z drugiej strony mogę też wziąć sobie te słowa do serca i na przykład zaakceptować to, albo pracować nad tym.
Kiedyś znajomi, którzy prowadzą wspólny biznes, wiecie firmy rodzinne i te sprawy. Opowiedzieli mi taką historię z ich życia biznesowego. Otóż zorganizowali spotkanie z pracownikami by dowiedzieć się, co w firmie im się podoba, a co ich zdaniem jest do zmiany. Jedna z pracownic podniosła rękę i nieśmiało odparła: „Ja bardzo bym chciała, żeby szef i szefowa nie kłócili się przy nas tak często, bo to dla nas krępujące”. Reszta spuściła głowy. Oni obrócili to w żart, a jeszcze tego samego wieczoru pożarli się o to w domu, wypominając sobie nawzajem zbyt ogniste temperamenty.
Wspólna praca partnerów odsłania wszystkie nasze słabe strony. Te które na co dzień staramy się markować ukazując siebie w lepszym świetle. Pokazuje jak reagujemy na sytuacje stresowe, czy jesteśmy systematyczni i czy umiemy współpracować z innymi ludźmi.
Poza tym przy partnerze – współpracowniku często nie potrafimy się mitygować.
U nas bardzo często jest tak, że innemu fotografowi nie powiedziałabym tego czy tamtego o jego zdjęciach. Nie buntowałabym się tak często podczas naszych wspólnych projektów, a przy Janku? Bardzo chętnie! 🙂
Każdego dnia, pracując ze sobą ścieramy się i kształtujemy naszą relację. Teraz Jan musi się mitygować, bo jestem w ciąży i nie wolno mi się denerwować. To dla nas zupełnie nowa sytuacja biznesowo – rodzinna. Jak to się zakończy? Sama jestem ciekawa.
[ad name=”Pozioma responsywna”]
Moi rodzice pracują razem tylko przy remoncie mieszkania, albo montowaniu mebli, ale tata twierdzi, że sukcesem owocnej i dobrej współpracy jest kłótnia, bez kłótni zawsze zrobią coś krzywo, albo nie tak jak miało być 😛
Ojjj, ja bym się zagryzła z moim mężem. Ja ognisty temperament, twórczy nieład, milion myśli na minutę, spontany. On ułożony pedant, średnio twórczy racjonalista. Ujrzałam to oczyma wyobraźni, nawet tam przeraża 😉
O main God! Skąd ja to znam 🙂 u mnie oprócz męża jeszcze jest siostra, więc jest “gorąco” czasami. Pozdrawiam moje firmowe dwa (nie)szczęścia. 😉
AŻ studio