Madagaskar to kraina „mora mora”, a to oznacza, że wszyscy żyją tam powoli. Nosy Be okazała się więc idealnym miejscem na wakacje, podczas których udało nam się odpocząć dosłownie od wszystkiego. Zapraszam Was na drugą część naszej historii. A jeśli nie czytaliście pierwszej to zapraszam tu (klik).
Wygodnie na drugi koniec świata
Czy tak się w ogóle da? Do tej pory nie było to takie proste. Masa przesiadek, które w przypadku Afryki bywają uciążliwe powodowały, że Madagaskar nie był pierwszym wyborem wakacyjnym naszych rodaków. Ale odkąd Itaka wprowadziła do swojego portfolio ofertę wyjazdu na Madagaskar, a stało się to w tym roku, koniec świata jeszcze nigdy nie był tak blisko. Wystarczy wsiąść do samolotu w Warszawie, by już po 10 godzinach znaleźć się na miejscu. Dosłownie. To ogromna wygoda. Sam lot minął nam bardzo przyjemnie. Jedzenie na pokładzie całkiem smaczne, obsługa miła i pomocna. A że lecieliśmy nocą to udało nam się przespać prawie całą podróż.
Na lotnisku już nie było tak komfortowo i sprawnie, bo jak przystało na małą wyspę i niewielkie lotnisko przyjęcie ponad 200 osób zajęło sporo czasu. Każdy z podróżnych musiał na miejscu wykupić wizę, która kosztowała 35 euro. W sumie każdy z nas musiał odwiedzić trzy różne stanowiska, na których kolejno: pobierano opłatę, drukowano specjalny świstek, wbijano wizę do paszportu. Ale to nie wszystko.
“Gift”
Na każdym z tych stanowisk zostaliśmy poproszeni o … „gift”, czyli o łapówkę. Wiedzieliśmy, że tak może być, bo czytaliśmy o tym w Internecie, ale nie sądziliśmy, że dosłownie niemal każdy pracujący na lotnisku celnik/urzędnik/policjant nas o to poprosi. Pierwszemu daliśmy 10 euro, bo myśleliśmy, że tak trzeba. Pan zabrał nasze paszporty i zapytał o „gift” pokazując wymownie ręką o co chodzi. Okazuje się, że charakterystyczne pocieranie palców oznacza na Madagaskarze to samo, co w Polsce. 😉 Z każdym kolejnym „okienkiem” czuliśmy się pewniej. Nawet przy wyrywkowej kontroli bagażu celnicy pytali o „gifty”. Rekordziści płacili w sumie 4 razy. My zapłaciliśmy raz, a dodatkowe 10 euro daliśmy panu, który niósł nasze bagaże z lotniska do autobusu.
Ponad czterdzieści zeta za 200 metrów z naszymi walizkami! Jesteśmy frajerami, teraz już to wiemy. Ale ponieważ w sieci wiele osób podnosi larum jaki to biedny kraj, co jest zresztą prawdą, niechaj te pieniądze będą naszym wkładem w poprawę sytuacji bytowej tamtejszej ludności. W drodze powrotnej wiedzieliśmy już, że wcale nie musimy im tych „giftów” dawać i za każdym razem, kiedy nas o to pytano odpowiadaliśmy, że mamy tylko kartę kredytową przy sobie. Co ciekawe, mimo odmowy, nikt nie robił nam żadnych problemów ani nie zabierał na kontrolę osobistą. Jedyną reakcją była smutna minka. Do hotelu dotarliśmy autobusem. Podróż trwała prawie godzinę mimo, że to było tylko 30 kilometrów. Dlaczego?
Afryka dzika, dawno odkryta
Wiedziałam, że lecimy do Afryki, ale sądziłam, że Nosy Be jest wyspą stricte turystyczną, i że nie będzie nam dane zobaczyć prawdziwego życia jakie toczy się na Czarnym Lądzie. A okazało się, że to co zobaczyliśmy w drodze do hotelu wyglądało dokładnie tak samo, jak zdjęcia i kadry z filmów i książek podróżniczych o Afryce. Dzieci grające boso w piłkę (a dokładniej kopiące flak piłki) na klepisku, kobiety piorące w rzece, dzieci pluskające się w misce nad rzeką, cała masa kobiet karmiących piersią, domy wykonane z blachy falistej. To co od razu rzuciło nam się w oczy to wszechogarniający bałagan. Ci ludzie toną tam w śmieciach.
Przerażający widok
Podam Wam przykład: mijaliśmy małe miasteczko, w którym kobiety prowadziły stragany, na których sprzedawały jedzenie. Stragany stały na palach, jakieś pół metra nad ziemią. Pod tymi straganami było morze śmieci. Plastikowe butelki, puszki, woreczki foliowe. I tym kobietom zupełnie to nie przeszkadzało. Uprzątnięcie tego zajęłoby pewnie jakieś 20 minut. To samo tyczyło się obejść wokół domów. Widzieliśmy domy biedne i domy bardziej zasobne. Ale większość z nich tonęła w śmieciach. Osobiście widziałam tylko dwa bardzo skromne, ale też bardzo czyste obejścia. Widać gołym okiem, że oni tam sobie absolutnie z tymi śmieciami nie radzą. Taki obrazek daje bardzo do myślenia. Dlatego jak następnym razem ktoś Wam będzie wmawiał, że plastykowe butelki są spoko kopnijcie go mocno w dupę, choćby wirtualnie.
Jechaliśmy bardzo wolno, bo drogi na Nosy Be są w bardzo złym stanie. Zupełnie jak na moich rodzinnych Mazurach. 😉 Dziura na dziurze, dziurą dziurę pogania. Najlepiej radzą tam sobie małe tuktuki, ale taka trasa dla autobusu nie jest łatwa. Widzieliśmy też jak naprawiane są tam dziury w drogach. Zasypuje się je żwirem, lepi gliną i utwardza walcem. I tak do następnego deszczu…
Nasz hotel
Sam hotel zdecydowanie różnił się od tego co zobaczyliśmy na wyspie. Szlaban na wjeździe oddzielał tę „prawdziwą” Afrykę od raju. Obejście hotelu Orangea wyglądało jak najpiękniejszy ogród botaniczny. Alejki obsadzone trawą cytrynową, mnóstwo palm, rośliny które do tej pory znałam tylko z doniczek w mini wersjach tam były drzewami. 🙂 A do tego cała masa bardzo rzadkich roślin jak na przykład Ylang-Ylang, z którego kwiatów produkuje się olejek będący składnikiem słynnych perfum Chanel 5. Bajka! Istna bajka.
Pokoje hotelowe na 5 z plusem. Skromne, ale za to niezwykle czyste. Ręczniki wymieniane codziennie, łóżka zaścielone po każdym śniadaniu. Personel bardzo dba tam o czystość.
Czy jest tam bezpiecznie? To była moja największa obawa. Słyszałam bowiem historie o napadach na turystów na Zanzibarze. I chyba coś musi być na rzeczy, bo nasz hotel miał całkiem sporą ekipę, której zadaniem było pilnowanie porządku i bezpieczeństwa. Pierwszej nocy obudziłam się około trzeciej i usłyszałam kroki, a później zobaczyłam światło latarki w naszych oknach. Trochę się wystraszyłam, nie powiem. Ale bardzo szybko okazało się, że to właśnie ochrona naszego hotelu robiąca obchód po obiekcie.
Coś smacznego?
Dostaliśmy całą masę pytań o jedzenie na miejscu. My żywiliśmy się wyłącznie w hotelu, ale staraliśmy się jeść głównie potrawy lokalne. Co zatem polecamy? Przede wszystkim owoce morza, choć my jedliśmy tylko te, poddane obróbce termicznej. Nie mieliśmy odwagi na świeże i surowe krewetki i inne takie. Janek rozsmakował się w zebu (forma udomowionego w starożytności bydła z charakterystycznym garbem), która w smaku przypominała naszą polską wołowinę, ale była lepsza, bo chudsza. Poza tym ryby. To mój ulubiony punkt w menu. Na jednej z wycieczek jedliśmy najlepszą na świecie barakudę z grilla.
Pysze były też desery. Ciasta wypiekano tam dosłownie ze wszystkiego: z ananasa, kokosa, papai, banana. Ja rozsmakowałam się w dżakfrucie. Jest to owoc drzewa bochenkowego, który kształtem i konsystencją przypomina ogromny ząbek czosnku. W smaku jest słodki lekko cytrusowy, słowem pyszny. Śniadania za to bardzo skromne i mało afrykańskie, bo serwowano na nich francuskie rogaliki i omlety. Reasumując: kuchnia bardzo smaczna, skonfigurowana pod europejskiego turystę (było miejsce gdzie kucharz przygotowywał pastę), ale można też zaspokoić swoje potrzeby dotyczące lokalnych przysmaków.
Na dziś to tyle. W następnej części opowiem Wam o wycieczkach, o tym co warto zabrać ze sobą na Madagaskar, a co z Madagaskaru przywieźć.
Sukienka: OhhMatty (klik)
Buty: Renee (klik)
Biżuteria: Lilou (klik)
Zazdroszczę jak nie wiem co! Mi też od dłuższego czasu marzy się wycieczka na Madagaskar… Może w przyszłym roku się uda 🙂