Ledwo wróciłam i nie bacząc na czekające maile w skrzynce pocztowej, zabrałam się do spisania moich wrażeń z pobytu w USA. Oraz efektywnego wypoczynku w samym centrum Nowego Jorku. Cała feeria barw, emocji i wrażeń ze mną. Swoją relację dzielę na dni, tak żeby żaden z elementów mi nie umknął, bo musicie wiedzieć, że sporo się tam działo. Oj działo się! Mój American Dream się spełnił!
American Dream. Dzień pierwszy: podróż w nieznane
Spotkałyśmy się na lotnisku na kilka godzin przed odlotem. Leciałyśmy we cztery. Ja, Karolina (dziennikarka z portalu Polki.pl), Kinga (z bloga Ladygugu) i Eliza (z bloga Fashionelka). Żadnej z dziewczyn nie znałam wcześniej, dlatego trochę się tremowałam przed naszym wspólnym wyjazdem. Okazało się, że zupełnie bezpodstawnie, bo choć każda z nas była totalnie inna, co swoją drogą było cudowne w kontekście tego, co miało nas spotkać na konferencji kosmetycznej Dove, to dogadywałyśmy się świetnie i służyłyśmy sobie pomocą i wsparciem, ale o tym za chwilę.
Pierwsze niespodzianki
Spotkałyśmy się więc na lotnisku i tam czekała na nas pierwsza niespodzianka od marki Dove. Każda z nas dostała przewodnik po Nowym Jorku i… przejściówkę do gniazdka. 🙂 Te prezenty dały nam jednoznacznie do zrozumienia, że nasza wspaniała przygoda, istny American Dream, właśnie się zaczyna. Jeszcze na lotnisku czułam skrajne emocje. Z jednej strony cieszyłam się na ten wyjazd, a z drugiej byłam rozbita, zostawiając moich chłopaków „samych”. Moje rozterki dzieliła Kinga z bloga Ladygugu, która w domu „zostawiła” trzymiesięcznego synka i pięcioletnią córkę. Niech wyznacznikiem naszego szybkiego zgrania będzie to, że tak dobrze nam się rozmawiało już od samego początku, że prawie spóźniłyśmy się na samolot, będąc przecież już po odprawie. 😉
Ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. W międzyczasie okazało się, że będę miała towarzyszkę do moich randek z laktatorem, bo Kinga podobnie jak ja, zostawiła małego cycoholika w domu. Lot minął nam dość sprawnie, choć żadna z nas nie zasnęła na dłużej. Tak bardzo byłyśmy podekscytowane podróżą i perspektywą odbycia tak niesamowitego, regeneracyjnego odpoczynku. Raz na trzy godziny znikałyśmy z Kingą w toalecie w wiadomym celu. Musielibyście widzieć miny tych ciekawskich, a momentami wręcz zniesmaczonych starszych pań, które nie były w stanie pojąć, po co znikamy we dwie w tej toalecie i co też mamy w tych magicznych tobołkach (laktatory rzecz jasna).
Stresująca rozmowa
Po przylocie czekał nas najbardziej stresujący element całej wyprawy. Czyli rozmowa z urzędnikiem imigracyjnym, który wydawał zgodę na wpuszczenie nas na teren Stanów Zjednoczonych. Każda z nas słyszała przynajmniej jedną, mrożącą krew w żyłach historię. O tym, jak to nie wpuszczono kogoś do USA i konieczny był powrót do kraju następnym samolotem. W naszym przypadku ta kontrola przeszła gładko. Już za chwilę cieszyłyśmy się, że nasze wielkie marzenie się spełnia – staje się rzeczywistością. Z lotniska odebrał nas kierowca, który widząc nasze podekscytowanie postanowił, mimo późnej godziny, pokazać nam kawałek miasta. To właśnie wtedy zobaczyłyśmy po raz pierwszy Manhattan nocą. Ten widok pozostanie w mojej pamięci do końca życia.
Tego samego wieczoru zjadłyśmy jeszcze pyszne i bardzo nowojorskie bajgle z twarożkiem oraz zobaczyłyśmy Rockefeller Plaza. Do hotelu dotarłyśmy totalnie zmęczone, ale nie moglibyśmy sobie odmówić czegoś takiego podczas pobytu w USA. Szybki odbiór kluczy do pokojów, prysznic i żadna z nas nie pamiętała momentu, w którym usnęłyśmy.
American Dream. Dzień drugi: pokaż kotku co masz w środku
Dopiero rano doceniłyśmy piękno hotelu, w którym nas ulokowano. Dove pomyślało o wszystkim, dlatego pokoje były w biało – niebieskich barwach, mocno nawiązując do kolorystyki marki. Piękny widok na pobliskie budynki w Soho dawał nam jednoznacznie do zrozumienia: obudziłyśmy się w Nowym Jorku!
Zebrałyśmy się czym prędzej i ruszyłyśmy poznawać miasto. W kolejnym poście na blogu dokładnie opiszę wam, jakie atrakcje zobaczyłyśmy. Dziś powiem wam tylko, że udało nam się w jeden dzień zobaczyć wszystkie najważniejsze punkty Nowego Jorku. Bez których pobyt w USA nie mógł się obyć. To zasługa świetnego przewodnika, o którym również pomyślało Dove. Zjadłyśmy burgery, które w ciągu całego dnia były najsłabszym elementem (dużo lepsze serwują u nas, w Warszawie ;)). Poszwendałyśmy po mieście i do hotelu wróciłyśmy zupełnie zmęczone. Co zrobiło na mnie największe wrażenie? Zdecydowanie Times Square, które utkwi mi na dłużej spośród wszystkich wspomnień z wyjazdu.
Magii tego miejsca nie oddadzą żadne zdjęcia, ani filmy. To po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy. I choć samo miejsce nie jest tak ogromne, jak sobie to wyobrażałam, to totalnie skradło moje serce swoją różnorodnością. Tu możecie zobaczyć część zdjęć, które zrobiłam właśnie wtedy.
American Dream. Dzień trzeci: Poznajmy się bliżej
Tego dnia wstałyśmy wcześniej. W aplikacji, którą Dove przygotowało specjalnie na tę konferencję kosmetyczną znalazłyśmy informację, o której dokładnie zaczyna się pierwszy dzień z Dove. Bus zabrał nas do przepięknego miejsca jakim było Canoe Studios, z którego rozpościerał się piękny i bardzo wielkomiejski widok. Po jednym z moich Insta Story któraś z czytelniczek napisała, że dokładnie tam nakręcono teledysk do piosenki „Love on top” Beyonce! Czułyśmy, że naprawdę jesteśmy w samym centrum Świata.
Na wejściu powitała nas nietypowa instalacja w kształcie liczby 60 ułożona z kostek myjących Dove. Konferencja zaczęła się w sali, w której mogłyśmy zapoznać się z całą historią Dove. Bo pretekstem do naszego spotkania były 60-te urodziny marki Dove, a dokładnie kostki myjącej Dove, która przez ten cały czas nie zmieniła swojej receptury. Niesamowite co? 🙂 Tam zobaczyłyśmy, jak wyglądały pierwsze reklamy Dove oraz pierwsze opakowania kostki myjącej. Co ważne: złoty gołąbek zawsze był nieodłączną częścią tej marki.
Niesamowita wyprawa
Lustrzanym korytarzem zaprowadzono nas do części głównej, w której mogłyśmy poznać serie kosmetyków Dove dostępne w różnych częściach Świata. Tu prezentacja była podzielona na sektory tematyczne. Oddzielnie opowiadano nam o pielęgnacji włosów, oddzielnie o antyperspirantach i zupełnie oddzielnie o produktach do pielęgnacji ciała. To co od zawsze urzeka mnie w marce Dove to to, że ilekroć wprowadzają na rynek jakąś nowość, to idzie za tym szereg badań, nie tylko tych fizycznych, ale też społecznych. Stąd pomysł marki na tak emocjonalne spoty reklamowe, ale o tym więcej za chwilę.
W każdej ze stref dowiedziałyśmy się o tym, co dla marki Dove jest priorytetem. Jeśli miałabym streścić w kilku słowach, to na pierwszym miejscu byłoby nawilżenie (wszystkie kosmetyki Dove mają w sobie minimum 1/4 kremu nawilżającego), pielęgnacja i odżywienie. W pamięci zostały mi dwa ciekawe eksperymenty, które mogliśmy zobaczyć na własne oczy. Pierwszy: przy jednym ze stanowisk Pani prowadząca odkręciła słoiczek, podobny do tego, w którym sprzedaje się kremy do twarzy tyle, że ten nie był obrandowany. Każdej z nas nałożyła odrobinę specyfiku na dłoń i zapytała co to za kosmetyk z linii Dove? Rozsmarowałam specyfik na dłoni, idealnie się wchłonął i natychmiastowo nawilżył skórę.
Powąchałam: nie miał żadnego zapachu. Pierwsza myśl: to na pewno balsam do ciała z linii Baby Dove, jest delikatny i bezzapachowy. Okazało się że, byłam w błędzie, bo to był krem Dove, ten który jest podstawą do tworzenia wszystkich kosmetyków tej marki i zawsze znajduje się w ¼ ich składu.
Ciekawy test
Później wykonałyśmy jeszcze wspólnie test na zawartość substancji nawilżających w antyperspirantach i okazało się, że produkty Dove z tej kategorii ma ich prawie tyle samo, co dobry krem do twarzy, a produkty konkurencyjnych marek prawie nie mają tych substancji nawilżających w składzie. Drugi eksperyment odbył się przy stanowisku dotyczącym pielęgnacji włosów. Pani prowadząca przygotowała w dwóch miskach wodę z odżywkami do włosów. W jednej była odżywka Dove, a w drugiej odżywka konkurencyjnej firmy. Zanurzyła w nich dwa świeże płatki orchidei, po czym każdy z nich włożyła do prostownicy do włosów. Efekt był niesamowity. Na płatku zanurzonym w Dove prostownica nie zostawiła żadnego śladu, a na tym drugim wypaliła brązową kreskę. Zresztą zobaczcie same.
Miałyśmy też okazję poznać kosmetyki, które w naszym kraju są niedostępne. Moją uwagę przykuły kosmetyki do demakijażu twarzy, dostępne na rynkach krajów azjatyckich. Pokazywałam wam zresztą w relacji na żywo, jak z niewielkiej kropli produktu tworzy się ogromna ilość pianki myjącej.
Niesamowite Atrakcje
Jedną z atrakcji tego dnia były gogle VR czyli takie, dzięki którym możemy w jednej sekundzie przenieść się do wirtualnej rzeczywistości. To dzięki nim miałam okazję wzbić się nad Nowy Jork i pooglądać miasto z góry, w pogoni za białym piórkiem zgubionym przez gołąbka. A po zdjęciu gogli to właśnie piórko leżało na moich kolanach. I jak tu nie wierzyć w magię? 😉 Gogle VR pewnie jeszcze nie raz nas zadziwią.
Dodatkowo Dove z okazji swoich 60-tych urodzin wypuściło serię mydelniczek (o kształcie idealnie dopasowanym do kostki myjącej Dove) i kosmetyczek. Co ciekawe, te produkty występują w 5 różnych wzorach i każda z nas wybrała jako faworyta zupełnie inny wzór. To było piękne: pomimo tego, że tak bardzo się różniłyśmy, to potrafiłyśmy się tak dobrze ze sobą dogadać.
Dzień zakończyłyśmy wspólną kolacją i pysznym stekiem. Porcja dla jednej osoby, jak przystało na Stany Zjednoczone, starczyłaby spokojnie dla dwóch osób. 🙂 Pobyt w USA do tej pory był bardzo obfity, pod każdym względem.
American Dream. Dzień 4: Opowiedz mi o swoim #PrawdziwymPięknie
Tego ranka musiałyśmy wstać wcześniej, bo dzień konferencji kosmetycznej był podzielony na dwa wydarzenia. Rano bus zabrał nas do części Manhattanu, której jeszcze nie znałyśmy i zostawił nas przed niepozorną kamienicą. Weszłyśmy do jednego z mieszkań. Dosłownie był to dom z kuchnią, ogrodem i kilkoma sypialniami. Dostałyśmy lakoniczną instrukcję, że właśnie tu, odwiedzając kolejne sypialnie, czekają na nas kobiety, które chcą nam opowiedzieć swoje historie. Nie przypuszczałam, że za chwile dopadnie mnie taka lawina wzruszeń. Być może dlatego nie nagrałam tam więcej Insta Stories, bo myślami byłam zupełnie gdzie indziej. W pierwszej sypialni czekała na nas Karen. Czarnoskóra kobieta w średnim wieku z charyzmą, którą mogłaby obdzielić pół miasta.
Opowiedziała nam o swojej drodze. O tym, że inny wcale nie oznacza gorszy. Że nad pięknem pracujemy całe życie. Karen w całym swoim życiu postępowała według własnych marzeń, starając się je spełnić. Nie słuchała tego, czego oczekiwali od niej inni. Dziś jest fotografikiem, jeździ po świecie, uwiecznia wizerunki ludzi i wysłuchuje ich historii. Po tym wszystkim doszła do jednego wniosku: nad pięknem pracujemy całe życie. Nie da się być pięknym raz na zawsze, nie pracując nad tym nieustannie. Twierdziła też, że to różnorodność stanowi o naszym pięknie. To co powiedziała Karen mocno utkwiło w mej pamięci.
W drugiej sypialni promiennym uśmiechem przywitała nas Megan.
Dziewczyna z tęczowymi włosami, obok której nie da się przejść obojętnie. Swoją historię zaczęła od tego, że już jako 5-cio latka nie akceptowała swojego ciała, porównując się do chudszych koleżanek. Pięciolatka, rozumiecie?! Megan przeszła długą drogę z epizodami anoreksji i powrotu do nadwagi. Dziś jest szczęśliwą kobietą o pełnych kształtach. Na jej Instagramie, który szczerze wam polecam, pokazuje swoje zdjęcia z czasów, kiedy była anorektyczką i zestawia je ze zdjęciami obecnymi. Szczęście, które bije od obecnej Megan jest nie do podrobienia. To chyba pierwszy taki profil na Insta, który pokazuje taką odwrotną metamorfozę.
Megan opowiadała, jak będąc wiecznie na diecie, odkładała wszystko na czas, kiedy będzie chuda. „Kupię sobie bikini jak już schudnę, wyjadę na wakacje, jak tylko zrzucę dodatkowe kilka kilo. Będę szczęśliwa jeśli będę się mieściła w mniejszy rozmiar.” Słuchałam historii Megan i… odnalazłam w nich siebie. Tyle tylko, że ja ciągle jeszcze jestem na swojej drodze do samoakceptacji. Szczególnie teraz, po ciąży, kiedy ciężko mi zaakceptować to, co widzę w lustrze, bo wiem, że stać mnie na więcej, lepiej i bardziej. Pytanie tylko, po co mi to wszystko? Ciągle nie potrafię być tak do końca szczęśliwa, bo… sama nakładam sobie ograniczenia i narzucam warunki do spełnienia, po których teoretycznie powinnam być szczęśliwa, ale to szczęście jakoś tak nie nadchodzi.
Megan powiedziała też, że wzór idzie od rodziców. Jeśli więc nasze dzieci będą miały wiecznie odchudzającą się mamę na diecie, która nie będzie w stanie siebie zaakceptować, to jest duża szansa, że dzieci wyhodują w sobie podobne poczucie.
Do rozmowy w pewnym momencie dołączyła blogerka Jessica Torres.
Dziewczyna o bardzo kobiecych, wręcz pełnych kształtach i nienagannym makijażu. Ona też przebyła piekielnie trudną drogę do akceptacji siebie, ale teraz jest szczęśliwa, mimo że jej rodzina do dziś nie potrafi zrozumieć drogi jaką obrała w życiu. Po tym spotkaniu, podeszłam do dziewczyn, żeby im podziękować za to, co powiedziały. Zaczęłam dziękować i… wzruszenie ścisnęło mi gardło. Nie potrafiłam wydobyć z siebie ani słowa. Powiedziałam tylko, że dziękuję za to, że bardzo namieszały mi w głowie i że ja ciągle jeszcze jestem na drodze do zaakceptowania siebie. Po tym wyjątkowym spotkaniu zostało mi to oto zdjęcie, dzięki któremu będę jeszcze dłużej wspominała to wydarzenie z wyjazdu.
W kolejnych sypialniach czekały na nas inne wyjątkowe kobiety ze swoimi historiami.
Żeby już nie przeciągać napiszę tylko, że poznałam ponad osiemdziesięcioletnią aktywną zawodowo modelkę, oraz matkę i córkę, które piękna uczyły się od siebie nawzajem, bo dla każdej z nich oznaczało ono coś zupełnie innego. Po tych emocjonalnych wzruszeniach zrozumiałam dobitnie: prawdziwe piękno nie ma jednej twarzy, nie jest dane na zawsze i ciągle trzeba o nie walczyć. To co wydarzyło się w tych czterech sypialniach było tak bardzo w stylu Dove…
Wyjątkowa wystawa.
Po tych wzruszeniach bus zabrał nas do kolejnego miejsca, gdzie czekała na nas wyjątkowa wystawa zdjęć przedstawiających portrety kobiet. Okazało się, że część z nich poznałyśmy przed chwilą. Na zdjęciu znalazła się między innymi Karen i Megan. Zdjęcia są elementem nowej kampanii Dove: #RealBeautyPledge, która ma na celu pokazać, że prawdziwe piękno nie ma jednego rozmiaru, jednego wieku czy jednego koloru skóry. Poza tym ta kampania Dove, podobnie jak poprzednie pokazuje tylko prawdziwe kobiety, nie modelki czy aktorki.
Totalnym zaskoczeniem i wisienką na torcie wystawy było spotkanie z autorem tychże zdjęć, którym okazał się… sam Mario Testino. Stojąc tam przed nim wiedziałam, że jak tylko powiem o tym Jankowi, to umrze z zazdrości. Pewnie część z was nie wie, kim jest Mario. To światowej sławy fotograf mody, który słynie z tego, że potrafi uchwycić niepowtarzalne momenty, a jego zdjęcia wyglądają jakby powstały przy minimalnym wysiłku. To on wykonał portret księżnej Diany dla Vanity Fair tuż przed jej śmiercią.
Zdjęcia wykonane w ramach kampanii Dove powalają swoją prostotą i siłą jednocześnie. I co ważne – nie ma na nich żadnej ingerencji grafika.
Top Of The Rock
Po wystawie wybrałyśmy się jeszcze na Top Of The Rock, czyli na ostatnie piętro budynku Rockefeller Center, by jeszcze raz zobaczyć Nowy Jork w pełnej okazałości. Wróciłyśmy do hotelu, przebrałyśmy się w sukienki wieczorowe i ruszyłyśmy na kolację, na którą popłynęłyśmy taksówką wodną. Z okien tego wyjątkowego miejsca widziałyśmy Statuę Wolności. Kolacja zaczęła się od części oficjalnej, na której wysłuchałyśmy co dla marki Dove jest tak naprawdę najważniejsze. Na początku nieco zaskoczyła mnie ta kolejność wydarzeń. Do tej pory, mimo mojej wcześniejszej pracy, nigdy nie brałam udziału w prezentacji po godzinie 22. 🙂 Dopiero po powrocie zrozumiałam na czym polegała cała istota tegoż wydarzenia.
Osoby pracujące w Dove cechuje niesamowita wręcz identyfikacja z marką. Próżno tego szukać w innych brandach. Często podczas tych trzech dni od osób prowadzących słyszałam: „my tworzymy”, „my wprowadzamy”, „my chcemy”. Wszystkich tych ludzi charakteryzuje ogromna przywiązanie do marki niezależnie od stanowiska. Dlatego też wystąpienie w trakcie tej uroczystej kolacji było dla nich czymś naturalnym, a my jako osoby z zewnątrz mogliśmy się przekonać, z jakim oddaniem pracuje się nad marką Dove i ile pracy kosztuje przygotowanie kolejnej kampanii.
American Dream. Dzień piąty: coś nowego i coś kupionego
Znów wstałyśmy wcześnie rano. Tym razem bus wiózł nas prawie godzinę do miejsca, gdzie miała odbyć się ostatnia część konferencji kosmetycznej, poświęcona marce Baby Dove. Zaproszono nas do Loftu Gary’ego mieszczącego się w Koreatown. Jasny, przestronny loft mieszczący się na ostatnim piętrze budynku idealnie pasował do charakteru imprezy.
Wszystkie miejsca podczas wyjazdu były idealnie dopasowane do wydarzeń.
Począwszy od hotelu, a na lofcie Gary’ego kończąc. Prezentacja była podzielona na dwie części: teoretyczną i praktyczną. W teoretycznej był panel dyskusyjny, do którego zaproszono dwie młode mamy i potrójnego tatę… geja, który opowiadał o swoich tacierzyńskich perypetiach. Swoją drogą pan prowadzi popularnego w stanach bloga skierowanego do ojców gejów. Z pomocnymi informacjami w kwestii wychowywania i nie tylko. To było ciekawe doświadczenie, kiedy mężczyzna w średnim wieku z ogromnym zaangażowaniem opowiadał, jak jego związek z mężem przechodził ciężkie chwile. Kiedy on siedząc całymi dniami w domu, potrafił jedynie opowiadać o kolorze kupy swoich dzieci.
Dopiero tam, na własnej skórze przekonałam się, że rodzicielstwo nie podlega żadnym różnicom. Ani rasowym, ani światopoglądowym, ani wyznaniowym, ani też związanymi z orientacją seksualną. Rodzice na całym świecie czują się niewystarczająco dobrzy i dalecy od ideału. I właśnie do nich Baby Dove chce dotrzeć ze swoimi produktami. Dziś myślę sobie, że mój blog mógłby się cieszyć popularnością również w Nowym Jorku, bo rodzice na całym świecie borykają się z podobnymi problemami, jak na przykład odpieluchowywanie, bunt dwulatka, kolki, czy pierwsze przeziębienie dziecka.
Baby Dove
Druga część spotkania miała na celu w dobitny sposób zademonstrować nam, jak działa Baby Dove. Czym różni się od innych wiodących preparatów dostępnych na rynku. Jak pewnie wiecie Dove jest bardzo mocne w obrazowym pokazywaniu działania swoich produktów. A tu jeden z nich, który udało mi się uwiecznić na zdjęciu. Pokazujący na przykładzie specjalnie przygotowanego blistra. Imitującego skórę człowieka z jej ochronną warstwą, co dzieje się, kiedy myjemy ją zwykłym mydłem (warstwa ochronna się wymywa). A co dzieje się, gdy myjemy kostką Baby Dove.
Po zakończeniu miałyśmy jeszcze kilka godzin do samolotu, więc jednogłośnie zdecydowałyśmy, że wykorzystamy ten czas produktywnie… robiąc zakupy w outlecie.:) Około 60 kilometrów od Nowego Jorku znajduje się outlet Woodbury Common, w którym znalazłyśmy sklepy wielu znanych marek. Outlet, jak przystało na Stany, okazał się być małym miasteczkiem nie do przejścia w jeden dzień. Ja zdołałam jedynie kupić Mieciowi kilka resoraków. Które jak przystało na USA, były mniej więcej dwa razy większe od tych „naszych”.
O 22.30 wsiadłyśmy w samolot i przespałyśmy prawie cały lot, lądując w Warszawie o 12.30 naszego czasu.
Czy mój American Dream się spełnił?
Ten wyjazd był dla mnie ważny pod wieloma względami. Po pierwsze stanowił on bardzo regeneracyjny wypoczynek, który pozwolił mi złapać oddech po wszystkich wydarzeniach związanych z przedwczesnymi narodzinami Zyzia. Po drugie po raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, że mogę liczyć na Janka. Że jest on naprawdę rewelacyjnym tatą naszych dwóch synów (nie zapominając oczywiście o nieocenionej pomocy babci Tereski, która jest zawsze, gdy tego potrzebujemy).
American Dream. A co ten pobyt w USA dał mi?
Przede wszystkim udowodnił, że prawdziwe piękno ma milion twarzy. Że sami musimy je poczuć w sobie, by zauważyli je inni. Poznałam trzy świetne babki, z którymi spędziłam cudowny czas i które sprawiły, że ten wyjazd był naprawdę wyjątkowy. I w końcu mogłam lepiej poznać markę Dove, jej 60-letnią historię oraz plany na kolejne 60 lat. A dziś, siedząc w swoim mieszkanku na warszawskim Mokotowie, tak sobie myślę, że mój dom jest tam, gdzie są moje chłopaki.
Ale Zazdroszczę:)
OMG, poznać Mario Testino…!
Wyjazd godny pozazdroszczenia, świetnie, że z niego skorzystałaś 🙂
(i tylko na marginesie: “60. urodziny” (nigdy 60-te*!), “5-latka”, “Insta Stories” (w liczbie mnogiej), i “ojcowski”, a nie “tacierzyński*” (czepiam się, wiem, ale to rysy na tej superrelacji)
Big Apple to moje marzenie. Osadziłam go nawet dokładnie w czasie. I tak sobie czytam i czytam….aż pojawił się …Testino!! Wielbię go pasjami. Po prostu czczę. Mogłabym sprzątać mu pyłki spod stóp. Moje marzenie, to na żywo zobaczyć z aparatem w ręku, jak robi cyk i już mogę umierać:)) A apropos Dove, to zachęciłaś mnie do spróbowania odżywki do włosów. Dużo prostuję i mam farbę więc może to akurat to. 🙂
Super Marta ze pojechalas bo to cos tylko dla Ciebie! Wielki szacunek ze dalas rade bez swoich facetów:) i gratulacje dla Jabka, gołym okiem widać ze kawał z niego grubej podpory dla Ciebie😊😊 Uwielbiam Was:)
Pozdrawiam❤
super artykuł:) pozdrawiam gorąco
A mi się mega podoba Twój Atomówkowy płaszcz 🙂 I włosy jak zawsze fenomenalne 😀 w ogóle zajebiście wyglądasz ale to moje dwa ulubione elementy z pierwszego zdjęcia 😀
Jak to sie dzieje ze Twoja koszula Wolczanki nie ma tych bufek?Jaki masz rozmiar jesli mozna spytac? Bo bardzo mi sie podoba ta koszula tylko te bufki…;/
Oj jest czego zazdroscic😊 widac, ze to moze byc jedna z tych przygod zycia
Piękny wpis ❤ szczególnie fragment o samoakceptacji 😊
Ja się zakochałam w NY 😍 wrócę tam jeszcze nie raz ❤ cieszę się ze również mialas okazje zobaczyć to wspaniale miasto. Ja bylam w sierpniu z.mężem. Zostawiliśmy w domu naszego 5 latka. Nie żałuję ponieważ bylo 40stopni goraca i wiem ze nie zwiedziłabym z nim tyle ile sama. Ale za rok chce go zabrać 😊