Było blisko by te Święta się nie odbyły. Bardzo blisko… Jeszcze kilka dni temu zastanawiałam się według jakiego przepisu przyrządzić śledzie. Wszystko to na nic, bo nie przygotowałam ani jednych…
Na Boże Narodzenie zawsze gnało mnie na Mazury, do rodzinnego domu, do mamy, taty i brata. Czułam, że to moje miejsce. Czułam, że jeśli Święta, to tylko tam. Innej opcji nie było. Nawet jak wzięliśmy ślub z Jankiem, to i tak jeździliśmy na Święta do mojej rodziny. Jego mama nie żyje, a tata jest mało świątecznym gościem. Zatem nigdy nie musieliśmy się rozdzielać na Święta. Nie musieliśmy wybierać. A wiedzcie, że u mnie, na Mazurach świętujemy pełną parą. Przy stole wigilijnym, w domu nieżyjącej już babci Stefci spotykają się trzy pokolenia. W sumie rok temu, przy jednej wieczerzy zasiadło około dwudziestu osób. Śpiewaliśmy kolędy, przyszedł Mikołaj, a samo rozdawanie prezentów zajęło ponad godzinę. Później powrót do domu rodziców i Pasterka. To przepis na Święta zapisany w mojej pamięci. W tym roku było inaczej. Boże Narodzenie spędziliśmy zupełnie sami…
Ktoś zapyta skąd taka decyzja?
W końcu mamy tak dużą rodzinę, która żyje ze sobą w zgodzie, blisko siebie. Po co kombinować? Przecież Święta to czas dla rodziny. Ja to wszystko rozumiem, ale sercem czułam inaczej. Po raz pierwszy odkąd jestem z Jankiem i dokąd mamy własne mieszkanie poczułam, że to jest nasz dom. Nasz najprawdziwszy dom. Nasze miejsce na świecie. Podzieliłam się z Jankiem tym przemyśleniem i oboje zapragnęliśmy Świąt we trójkę. Jaś, Miecio i Ja.
Będę z wami zupełnie szczera.
Od kilku lat bardzo przeszkadzała mi ta cała świąteczna krzątanina. Mycie okien, odsuwanie wszystkich mebli, dziesięciokrotne wycieranie kurzu i mycie toalety na 20 minut przed Wigilią, tak żeby przez całe święta pachniała leśną kostką wrzuconą do zbiornika na wodę. Do tego 36 potraw, bo 12 to za mało. Krojenie warzyw na sałatkę, skubanie ości z ryb, lepienie pierogów i uszek. A i w same Święta nie było lepiej. Ciągłe siedzenie przy stole, nakrywanie ciągle czystych i jeszcze gorących od zmywarki talerzy i jedzenie nieustannie podgrzewanego jedzenia. Prawda była taka, że za każdym razem drugiego dnia Świąt odczuwałam ulgę, że to wszystko już za mną.
Tylko nie odbierzcie mnie źle.
To nie jest tak że jestem jakimś leniem czy nierobem. Ale ostatnimi czasy tyle dzieje się w moim życiu, że marzyłam o Świętach spędzonych w spokoju. Mniej zabieganych, bardziej refleksyjnych. W dobie całej tej komercji, tych reklam z ciężarówkami i Mikołajami, tych wystaw sklepowych krzyczących „kup mnie, wydaj hajs” ja zwyczajnie miałam już dość. Zapragnęłam tego co podobno w Święta jest najważniejsze. Bliskości i ŚWIĘTEGO spokoju…
W ostatnich dniach spotkało nas wiele nieoczekiwanych rzeczy.
Chyba naprawdę zacznę wierzyć w to, że w życiu nic nie dzieje się bez przyczyny. Jeszcze dwa tygodnie temu zajmowało mnie to jakiego śledzia postawić na stole i w jaki papier zapakować prezenty. Wkurzało mnie, że Janek jeszcze nie kupił lampek na balkon. Kiedy jednak padło podejrzenie, że Boże Narodzenie spędzimy w szpitalu wszystko to przestało mieć znaczenie. Szpital dał nam w kość. Niby nic poważnego, bo już dziś Miecio jest w świetnej kondycji, a jednak… Śpiąc na niewygodnej leżance, pomiędzy jedną kroplówką a drugą przekonałam się, że wszystko czego potrzebuję już mam. I że czasem tak niewiele brakuje, by stracić tak wiele. Podczas jednej z bezsennych nocy, nasłuchując ciężko oddychającego Miecia, przewartościowałam swoje Święta.
To Boże Narodzenie było naprawdę wyjątkowe.
Spędziliśmy je na własnych zasadach. W uporządkowanym mieszkaniu zapachniało pomarańczami, piernikami i barszczem. Żeby jednak była jasność: okien nie umyłam. 😉 Na środku pokoju stanęła blisko trzymetrowa choinka. Wszystkie potrawy na wigilijny stół kupiliśmy w naszej ulubionej restauracji. No może z wyjątkiem pierogów, bigosu i piernika, które przywieźliśmy jakiś czas temu od mojej mamy. Nie mam z tego powodu ani wyrzutów sumienia, ani też nie uważam, że te Święta były gorsze przez to, że sami nie przygotowaliśmy tych potraw. Ani w domu mojego męża ani tym bardziej w moim rodzinnym domu takie rozwiązanie byłoby nie do pomyślenia…
Do stołu zasiedliśmy bez stresu i zbędnych kłótni, które były nieodłącznymi elementami wigilijnych przygotowań w naszych domach. Z głośników popłynęły kolędy i pastorałki w wykonaniu Mazowsza, które kupiłam w ostatniej chwili w na poczcie, odbierając świąteczne paczki. Po kolacji napiliśmy się pysznego wina, obejrzeliśmy Love Actually i zagraliśmy w Buzz’a na PSie. W tym czasie Miecio bawił się swoją nowiuśką lokomotywą.
Całe Święta upłynęły nam na spokojnym wypoczynku.
Oglądaliśmy nasze ulubione filmy, graliśmy w planszówki, jedliśmy pyszności i duuużo spacerowaliśmy. Te Święta były naprawdę wspaniałe. Jak spędzimy kolejne? Któż to wie… Może pojedziemy na Mazury, a może zaprosimy najbliższych do nas.
Jedno jest pewne – w końcu zasmakowaliśmy najczystszej esencji Świąt i innych już nie chcemy…
[ad name=”Pozioma responsywna”]
Jejku.. Wiem ze to post sprzed dokladnie 7 miesiecy ale jest tak prawdziwy ze no musialam. U mnie w domu jest dokladnie to samo, mycie okien, sprzatanie, wycieranie, kibelek, prysznic, lazienka, kuchnia I jeszcze raz kibelek bo przeciez przyjezdza cala rodzina. I marze o tym samym co Ty – spokoju. Dlatego przyrzekam sobie (co roku!) ze u mnie w domy bedzie inaczej. I sobota nie bedzie od jezdzenia na mopie tylko od jezdzenia na wycieczki! Ot co!