Amerykańska psychoterapeutka, urodzona na początku XX wieku – Virginia Satir twierdziła, że absolutnym minimum dawki dotyku pozwalającej człowiekowi na przeżycie to cztery przytulenia dziennie. Dwanaście objęć miało nam zapewnić dobre i komfortowe funkcjonowanie, czyli takie, które dziś określilibyśmy jako well-being.
Współcześni psychologowie nie podają gotowego algorytmu na dobrostan psychiczny, ale na pewno są zgodni co do tego, że dotyk ma niezwykłą moc. Spotkałam się nawet z teorią, że dotyk czy przytulanie w związku jest lepszym barometrem niż seks. Obejmowanie, głaskanie, czucie drugiej osoby daje nam poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Czyż właśnie nie tego szukamy w związku na dłuższą metę? Pary, które śpią razem, czują swoją obecność przez sen. W takich związkach oboje partnerów deklaruje mniejszy poziom stresu i wyższy poziom ogólnie pojętego zadowolenia w związku.
Wiedzieliście, że istnieje nawet metoda terapii psychologicznej nazwana „hugging till relaxed” (przytulanie, aż do rozluźnienia)?
Badania psychologiczne teorią, natomiast pewnie każda mama doskonale pamięta moment, kiedy tuż po porodzie po raz pierwszy czuła ciałko swojego nowonarodzonego maleństwa. Nigdy nie zapomnę tego uczucia! Ból i zmęczenie znikają w okamgnieniu, zastąpione przez uczucie spełnienia.
Zresztą dzieci uwielbiają przytulać i być przytulane… i to już od maleńkiego. Każdy rodzic, który kangurował swoją latorośl dobrze wie o czym mówię. Co takiego jest w dotyku, że tak go potrzebujemy?
Badania nie pozostawiają złudzeń! Dotyk to cudowny „specyfik”, który powinien być przepisywany na receptę na absolutnie każde schorzenie, spadek nastroju, małe i większe chandry czy ….tak po prostu. Mamy go dosłownie na wyciągnięcie ręki, dlatego może jest tak niedoceniany?
Dotyk odpręża i koi. Wyzwala w naszym mózgu szereg procesów fizjologicznych na skutek których dochodzi do wystrzału endorfin i pobudzenia ośrodka nagrody. Działa niczym najlepszy smakołyk, ale bez zbędnych kalorii. Dlatego bywa tak uzależniający. Obniża poziom hormonu stresu (kortyzolu), za to podnosi poziom naszego naturalnego antydepresanta (serotoniny). Zmniejsza poziom odczuwania bólu – całus i pomasowanie stłuczenia przynosi czasem lepszy rezultat niż najlepsza apteczna maść. Obniża ciśnienie krwi i poziom cytokin (czyli białek związanych z procesami zapalnymi), a przez to dba o nasze serca.
Nie sposób nie wspomnieć o równie ważnych aspektach psychologicznych. Dotyk, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprowadza nas do „tu i teraz”. Niejako zmusza nas do skupienia się i wsłuchania w siebie.
Chyba nie macie wątpliwości, dlaczego o tym piszę w kontekście tego cyklu artykułów? Teraz, kiedy chyba absolutnie wszyscy czujemy się zmęczeni i zestresowani. Mam wrażenie, że chyba nikt nie spodziewał się, że druga fala pandemii uderzy w nas z siłą tsunami. Niby się jej spodziewaliśmy, niby już wiedzieliśmy co nas czeka, a jednak…. Może to pora roku, niesprzyjająca aura, a może po prostu już zmęczenie ”materiału” dało o sobie znać?
Dlatego tak ważne jest, byśmy zwłaszcza teraz i pomimo przeciwnościom losu dbali o siebie, „byli przy sobie”. Również dzięki sile dotyku. Przytulajcie się, śpijcie w jednym łóżku, okazujcie sobie miłość drobnymi gestami, a może zróbcie sobie sami prezent i umówcie się na masaż?
Pod czułym dotykiem specjalisty…
A wiem co mówię. Ostatnio umówiłam się na masaż Kobido. Wybór był nieprzypadkowy, już kiedyś poddałam się jego relaksacyjnym (ale nie tylko) właściwościom i doskonale wiedziałam, że będzie to strzał w dziesiątkę. Zwłaszcza, że dzięki Wellme Time miałam możliwość doświadczenia tego zabiegu w domowym zaciszu.
Wellmistka przyjechała do mnie z rozkładanym, profesjonalnym łóżkiem i małym głośniczkiem przenośnym, z którego sączyły się relaksacyjna muzyka, dzięki czemu miałam zapewnione doznania w skali 3D. Sam masaż Kobido (klik) nazywany jest niechirurgicznym liftingiem twarzy. Tak dokładnie – twarzy, gdyż masażowi poddawany jest obszar naszej twarzy, karku i barków. Ale dlaczego lifting? Bo ten wywodzący się z kultury azjatyckiej zabieg za cel bierze sobie głębokie struktury skóry i niweluje powstałe w nich napięcie mięśniowe. Dosłownie wygładza nasze buzie.
Masaż trwa około półtorej godziny i podzielony jest na symboliczne dwa etapy. Pierwszy z nich to delikatne „mizianie”, w trakcie których czujecie jak pod palcami kosmetolożki Wasze ciało po prostu opuszcza napięcie. Muszę przyznać, że to niezwykle przyjemne uczucie.
Następnie Wellmistka przechodzi do serii szybkich, wprawnych ruchów, które mają za zadanie lepiej dotlenić skórę, przyspieszyć jej metabolizm, a przez to usunąć toksyny. Ja widzę to w lustrze jako efekt dobrze odżywionej, ujędrnionej i promiennej skóry. Masaż, pomimo, że intensywny nie jest bolesny. Łączy w sobie przyjemne z pożytecznym, a odpręża na równi z holistycznymi masażami relaksującymi, które Wellme Time ma również w swojej ofercie tutaj (klik).
Pod prysznicem, ale na sucho
Nic z tych rzeczy, o których pomyśleliście 😉. Nie raz pisałam Wam o szczotkowaniu ciała na sucho, bo to też dotyk, choć trochę szorstki w obyciu. Można mu to wybaczyć, bo jego efekty są spektakularne! Te pobudzające krążenie ruchy sprawiają, że krew krąży szybciej pozbywając się wszelkich zastojów i toksyn. Skóra staje się gładsza, bardziej napięta.
Uwielbiam masaż szczotką na sucho za to jak rozprawia się z moim cellulitem! Plus za to, że włoski już tak nie wrastają. I oczywiście za to poczucie odprężenia, które mi zapewnia po dniu pełnym wyzwań. Chociaż niekiedy zdarza mi się, rozpocząć dzień od szczotkowania moją włochatą towarzyszką LullaLove, o które pisałam Wam tutaj (klik). Potem naprzemienny, zimny prysznic. I nawet kawa nie jest już potrzebna.
Wyroluj stres….
Czyli kolejna czynność bazująca na dotyku twarzy, która łączy przyjemne z pożytecznym. Wielokrotnie wspominałam Wam o mojej miłości do rollerów do twarzy. Mój roller, wykonany z różowego kwarcu czeka na mnie w lodówce zawsze wtedy, gdy moja skóra potrzebuje porannego rozruchu. Rollery od wieków stosowane w medycynie chińskiej są niczym orbitrek dla naszych mięśni twarzy.
Pobudzają je do ćwiczeń, a dzięki zimnu kamienia szlachetnego z którego są wykonane, robią to nader efektywnie. Kilka (właściwych) ruchów rollera i moja skóra czuje, że żyje. Obrzęki limfatyczne, zastoje zwłaszcza w okolicach oczu znikają. Delikatnie unosi się owal twarzy, a cera nabiera zdrowego kolorytu. Moim life-hackiem, którym już się z Wami dzieliłam, jest nakładanie masażerem kremu pod oczy (jedno i drugie trzymajcie w lodówce dla efektu wow). Pamiętaj o generalnej zasadzie – zawsze od wewnątrz na zewnątrz! I nie przesadzaj z uciskiem, żeby nie rozciągać skóry.
….lub go uciskaj
Za pomocą maty do akupresury. Ja już od kilku dobrych lat korzystam z dobrodziejstw mojej maty i poduszki do akupresury Pranamat. Ona naprawdę działa. Choć nasze początki nie należały do najłatwiejszych i musiałam się z nią chwilę oswoić, teraz nie wyobrażam sobie bez niej życia. Ratuje mnie co miesiąc, łagodząc PMS za co zarówno ja, jak i chłopaki jesteśmy jej wdzięczni. Czasami korzystam z samej poduszki, by pozbyć się uporczywego bólu głowy, czy rozmasować obolały kark. A czasami leżę na niej cała oglądając odprężający serial na Netflixie. Mata do akupresury działa niczym setki małych paluszków precyzyjnie dotykając i uciskając newralgiczne miejsca. Czasami aż czuję, jak napięcie puszcza, robiąc miejsce przyjemnie łaskoczącemu odprężeniu.
Antystresowa C- bomba
Moje antidotum na stres to poczucie zadbania. Nic tak nie podnosi naszego samopoczucia jak świadomość, że po prostu wyglądamy dobrze. „Czuć się dobrze we własnej skórze” to powiedzenie trafione w punkt. Dlatego korzystając z obecności Wellmistki przy okazji masażu Kobido, poszłam za ciosem i poddałam się peelingowi z witaminą C (klik). Nie od dziś wiadomo, że witamina ta to istna bomba antyoksydacyjna, czyli niwelująca skutki m.in. stresu oksydacyjnego.
Mówiąc „po ludzku” działa silnie przeciwstarzeniowo, stymulując syntezę kolagenu i elastyny, bez których nasza skóra nie ma szans na bycia jędrną. Dodatkowo witamina C dodaje naszej skórze zdrowego, naturalnego blasku. Taki photoshopowy blur w zabiegu. Zmniejsza widoczność przebarwień i drobnych zmarszczek. Pozostawiając skórę tak apetycznie napiętą. Po zabiegu nie musiałam nigdzie jechać, wychodzić na zimno, stać w korkach. Po prostu wstałam z superwygodnego łóżka i z nową dawką energii poszłam do moich chłopaków.
Do piątku ( 04.12.2020) na hasło “superwdomu” otrzymacie 20% zniżki na kategorię twarz, ciało oraz masaże w Wellme Time 🙂
A co Ty zrobiłaś dla siebie dobrego w ostatnim czasie?
Artykuł powstał we współpracy z marką Wellme Time.