Mamy październik, więc na jakiekolwiek podsumowania 2020 roku jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Natomiast już teraz z całą pewnością mogę stwierdzić, że te 10 miesięcy zdążyło porządnie zachwiać całym naszym status quo. Powiedzenie, że dotychczasowy porządek świata został wywrócony do góry nogami jest w moim odczuciu zbyt delikatne.
Mam wrażenie, że ten 2020-ty prócz covidowej perspektywy makro, również na poziomie nuklearnym – jednostkowym, dał nam nieźle w kość. Lockdown bezlitośnie zrewidował jakość związków partnersko – małżeńskich. Chyba nigdy sądy (przynajmniej te warszawskie) nie zostały zalane taką ilością pozwów rozwodowych. Minimalny okres oczekiwania na rozprawę to osiem – dziewięć miesięcy. I to w przypadku rozwodu bez orzekania o winie, dopełnieniu wszystkich niezbędnych formalności i dużej dozie szczęścia.
Informacje te niestety pochodzą z pierwszej ręki, bo proces rozwodowych żniw dopadł kilkoro moich znajomych. Dlaczego tak się dzieje? Mam swoją teorię, nawet niejedną. Choć pewnie, ile par tyle historii i osobistych dramatów. Trudno wrzucać je wszystkie do statystycznego worka i podciągnąć pod wspólny mianownik. Tych byłoby na pewno kilka, jak nie kilkanaście. Każde w skomplikowanym układzie równań.
To o czym będzie ten artykuł? Trochę przewrotnie, o tym jak się nie rozstawać i o tym jak przeżyć rozstanie. Zanim jednak do tego subiektywnego przewodnika przejdziemy, chciałabym się podzielić z Wami moim przemyśleniem odnośnie tego, jak to jest z tymi rozwodem, jeśli w związku są dzieci. Pewnie pokolenie lat ’80, a nawet wczesnych ’90 doskonale pamięta konstatacje swoich rodziców, że ktoś (lub oni sami) się nie rozwiódł (i tu sakramentalne) „dla dobra dziecka”. Mogłabym mnożyć przykłady takich rodzin ze swojego podwórka. Mam w sobie głęboki bunt przeciwko takiemu ujmowaniu sprawy.
Pamiętajmy, że nie tylko to co mówimy, ale przede wszystkim to co robimy modeluje dzieci. Daje im wzorce, pierwowzory zachowań. Takie rusztowanie, na którym później zbudują swój dorosły świat. Jaki więc „modelowy” przykład dają rodzice, którzy się nieustannie kłócą? „Ale my się wcale nie kłócimy” – zaooponuje część z Was.
Ok, może się nie kłócicie, ale czy dziecko widzi między Wami czułość, delikatność i bliskość? Czy trzymacie się za rękę, przytulacie się? Czy jest w Was otwartość na drugą osobę? Czy słyszycie, a nie tylko słuchacie? Czy prócz bycia rodzicami jesteście dla siebie jeszcze partnerami? Ten temat poruszałam już (tutaj). Czy tylko tkwicie w tzw. dobrze prosperującym układzie zajmującym się dziećmi. Bo przecież we dwójkę logistycznie łatwiej niż w pojedynkę. Czy taki wzorzec jest naprawdę dobry dla dziecka? Czy nauczy go BYCIA w związku z drugą osobą? Czy może jednak promuje emocjonalne dysfunkcje?
To w jaki sposób się rozstajemy, a wcześniej samo podjęcie decyzji o rozstaniu jest już samo w sobie okazją do modelowania. Pokazujemy młodemu człowiekowi, że to normalne, że losy ludzkie mogą się różnie potoczyć i dwoje ludzi może się już nie kochać tak mocno jak kiedyś. To, że przestają siebie kochać, nie oznacza, że przestają kochać swoje dziecko. Dobre rozstanie może być znakomitą lekcją szacunku dwojga ludzi do siebie i do czasu, który ze sobą spędzili.
Dwoje ludzi, którzy obopólnie podjęli decyzję o rozwodzie wciąż może ze sobą normalnie rozmawiać. Uwierzcie mi, że tak się da! Tylko to wymaga uważności, wglądu w siebie i swoje emocje, ogromu cierpliwości, a niekiedy czasu. Kluczowy jest tu komunikat do dziecka „Kochanie, mama z tatą już się nie kochają jak kiedyś, ale nadal bardzo kochają ciebie – w tej kwestii nic się nie zmienia”.
Wracając do tematu, jak się więc nie rozstawać? Nie zawsze przecież w związku są dzieci. Nie zawsze też decyzja jest podjęta obopólnie. Czasami to jedna strona odchodzi wbrew woli tej drugiej. Niekiedy rozpad ciągnie się latami, a kiedy indziej jest nagły i definitywny jak cięcie miecza samurajskiego. Znów, ile par, tyle skomplikowanych kombinacji równań z niewiadomymi. Jednak są pewne stałe, constans, które wprowadzone do równania pozwala na pozytywny wynik.
Słodka zemsta
Ten zlepek zawsze stanowił dla mnie definicję słowa oksymoron. Zemsta nigdy nie jest dobrym pomysłem. Nawet jeśli zostaliśmy porzuceni, cierpimy okropne katusze w miłosnych konwulsjach. Drobne lub większe złośliwości kosztują czas, a przede wszystkim energię. A tej mamy ograniczone zasoby. Zamiast więc kombinować z coraz bardziej wymyślnymi zasadzkami na swojego/swoją „ex” lepiej skupmy się na sobie.
Na przyjrzeniu się swoim emocjom jako wynikowych zdarzeń, które się zadziały. Nie pędźmy napędzani adrenalinowym hajem zemsty. Zatrzymajmy się, popatrzmy w jakim punkcie jesteśmy. Obróćmy się za siebie, podziękujmy za wspólnie spędzone chwile. Przyjmijmy to, czego nas ten związek nauczył. Przebaczmy winy, puśćmy wolno energię i idźmy dalej. Szkoda życia na pastwienie się nad dawno zimnym truchłem minionego uczucia. Lepiej pielęgnujmy te wspomnienia, które nas niosły, które były dobre.
Odbijany
Albo jak kto woli „klin klinem”. Takie wskakiwanie z jednego związku od razu w drugi nie zawsze jest dobrym pomysłem. Rzadko nim jest. Wychodzenie ze związku, proces odkochiwania się to jest właśnie PROCES. A ten rządzi się swoimi etapami i przede wszystkim wymaga czasu, by prawidłowo je przejść. Stare przysłowie mówi, że zanim otworzysz kolejne drzwi, wpierw zamknij poprzednie. Ja bym jeszcze dodała do tego – i postój odrobinę w przedsionku. Postój, pokontempluj, wyciągnij wnioski. Odrób porządnie pracę domową. Po to by z nową wiedzą i bez zbędnych zaległości emocjonalnych móc nacisnąć klamkę.
Cyberstalking
Termin odnosi się do karalnego nękania w sieci, nie posądzam nikogo z czytelników o takie destrukcyjne zachowania. Chociaż dla osoby porzuconej ciągłe przeglądanie zdjęć na Instargramie swojej byłej może być aż nadto autodestrukcyjne. Zwłaszcza jeśli u „stalkera” wciąż buzują emocje, a ex już zdążył/a ułożyć sobie życie u boku kolejnego partnera. Oszczędźmy sobie tego. A w trakcie imprezy poproście swojego dobrego przyjaciela, by zabrał Wam telefon. Jeśli nie wiecie dlaczego niezliczona ilość memów pospieszy z podpowiedzią.
Friendzone
Ostatni punkt, choć pewnie dla wielu powinien być pierwszym. Modne określenie, przez wielu pewnie szczerze znienawidzone. Opisuje ono relację między dwojgiem, gdzie jedno kocha, a drugie chce się tylko przyjaźnić. Klasyczne „to może zostańmy przyjaciółmi”. Taki pociąg skazany jest na wykolejenie. Nie ma innej opcji.
Sama nigdy w takiej relacji nie byłam, ale nie chcę sobie wyobrażać, co musi czuć przyjaciel, który jest przy obiekcie swoich westchnień, gdy ów jest blisko fizycznie, ale nieosiągalny w aspekcie relacyjnym. Jeszcze gorzej, gdy „obiekt” buduje sobie nową relację i zwierza się swojemu absztyfikantowi z prośbą o poradę. A nawet jeśli nie ma alternatywnej relacji – jakie pokłady frustracji, a nawet gniewu muszą się pojawiać, gdy nasze usilne starania natrafiają wciąż i wciąż na opór materii, chłód i zobojętnienie.
Gra w dwa ognie
Miał być ostatni punkt, ale przyszła mi jeszcze jedna sytuacja do głowy. To historia, kiedy strona porzucająca ma poczucie winy, że zdobyła się na ten krok, bo widzi, że porzucony cierpi. Jest jej zwyczajnie, po ludzku żal biedaka. Żeby więc zagłuszyć wyrzuty sumienia, próbuje się nim zaopiekować. Dzwoni, pisze, pyta o samopoczucie. Mimo, że tak naprawdę nie ma już żadnych oczekiwań co do związku. Już jest o kilka mostów dalej. Nieświadomie wysyła sprzeczne komunikaty, które przez porzuconego, mogą być błędnie odbierane jako próba bycia blisko lub nawet powrotu. To taka druga strona medalu wspomnianego już friendzone.
Rozpad związku, czy to krótkiego partnerskiego, czy długotrwałego małżeńskiego, z dziećmi czy bez – to zawsze pewnego rodzaju strata. Strata, po której w dobrze przeprowadzonym procesie powinna pojawić się żałoba ze wszystkimi jej elementami i etapami bólu, złości, po akceptację, niekiedy przebaczenie.
Sam proces odkochiwania się jest niezależny od naszej intencjonalnej woli. Nie da się powiedzieć „Stop. Od poniedziałku nie kocham”. To stopniowy proces wygaszania szeregu reakcji chemicznych w naszym mózgu. Wymaga czasu, cierpliwości i spokoju. Jednak tak, jak w przyrodzie jest pewna cykliczność – po zimie zawsze przychodzi wiosna, tak prędzej, czy później złamane serce znów zabije szybciej.
Jeśli coś przestało do siebie pasować, z biegiem lat powypaczało się i ewoluowało każde w inną stronę, to nie ma sensu na siłę sklejać, scalać. W zamian za to puścić wolno i dać sobie szansę na znalezienie pasującego kawałka układanki.
Marta:
spódnica, koszula, pasek – Uterque
kapelusz – hatUp
apaszka- Spadiora