Dziś gorący temat: dziennikarze. Ale zanim zaczniemy, pomówmy o czymś innym. Wszyscy wiemy, że Internet to zajebista sprawa. Można kupić sześciopak gaci prawie jak za darmo. Zrobić sobie dobrze. Pocisnąć kandydatowi na prezydenta Warszawy. Wrzucić ujmującą fotkę swojej połówki, nowej fury, dziary, dzieciaka czy co tam lubicie. Wyrazić swój niezwykły patriotyzm przeganiając wszystkich co bardziej śniadych albo wręcz przeciwnie – cyknąć fotkę ze swojej brawurowej walki o kon-sty-tu-cję w centrum miasta, oczywiście o ile pogoda będzie ładna i nie będzie padało. Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam wszystkich moich kolegów, którzy dziarsko pociskali w pochodach KODu jakieś półtora roku temu, a potem im przeszło. Zupełnie jakby prawo w Polsce przestało być łamane i wszystko wróciło do normy. A może zwyczajnie kapnęli się, że alimenciarze to społeczna patologia i z nimi nie warto chodzić na demonstracje.
A skoro mowa o patologii to wróćmy do tematu. Życie w kraju pełnym patologii powoduje, że i Internet pełen jest tych “nieprawidłowych zjawisk występujących w życiu społecznym”. Dziś temat bardzo powszechny, mianowicie: dziennikarze, którzy nienawidzą ludzi internetu.
Oliwia z Instagrama
Ostatnio media lotem błyskawicy obiegła historia Oliwii. Która miała swój profil na Instagramie i zamarzyła żyć życiem podobnym do naszego. Oliwia to typowa dziewczyna z instagramowej sztancy, pewnego uniwersalnego wykrojnika tak zwanych “lachunów”. Włosy przedłużone do nieskończoności celem zamiatania podłogi. Rzęsy zagęszczone w proporcji jeden do sześciu, które przy zamykaniu powiek powodują przeciągi i pewne przeziębienie u osób znajdujących się bezpośredniej bliskości. Powiększone usta na modłę tak zwanego glonojada. Wypełnione po brzegi hialuronem niczym sterowiec Hindenburg wypełniony wodorem.
Nie wiem co tam jeszcze było porobione, ale Instagram podpowiada, że jeszcze konieczne są raciczki grubości nadgarstków u trzecioklasisty. I zrobione cycusie w rozmiarze “dede”, konieczne z wkładkami okrągłymi, nie anatomicznymi! Oliwia chciała być instamatką. Prowadzić dostatnie życie dzięki kontraktom reklamowym wynikającymi z jej influencerskiej klikalności. Żeby była jasność: póki co wszystko się zgadza ze schematem typowej instakariery. Niestety partner, którego poznała przez serwis matrymonialny delikatnie ją oszukał. Miał mieć hajs, a go nie miał. Nawet dziecko wie, że babie lecącej na kasę i skarbówce takich rzeczy się nie robi. W dodatku oboje zastawili na siebie żywą pułapkę w postaci dziecka błyskawicznie składając jaja.
Co było dalej?
Ona postanowiła najpewniej usidlić go za pomocą dzieciaka. Bo nawet jak on pryśnie (najpierw w nią, a potem od niej) to zawsze pozostają sowite alimenty. Tak robią polskie aktorki w Hollywood, dlaczegóż nie miałaby tego zrobić sobie jakaś tam Oliwia. On zaś nie będąc pewnym czy mu ten “lachun” nie zwieje do jakiegoś boskiego Alvaro (bowiem koleś dysponuje zdecydowanie mało instagramową urodą), mając z tyłu głowy zdecydowane przeszacowanie swoich zasobów pieniężnych również postanowił zakotwiczyć partnerkę za pomocą dzieciaka. Potem wszystko oczywiście się posypało, z Instagrama zrobił się “instadram”, ona stała się “instadramatką”. On opublikował nagrania, jak ona wyzywa dziecko krzycząc do niego “Zamknij ryj, k****”. Ona jego jak uprawia seks z prostytutką. Dziennikarze podłapali i zrobiła się niezła afera.
Szanuję to wszystko, bo jest niezwykle spójne wizerunkowo i w kategorii polskiej glampatolki w sieci zdecydowanie jest to dobrze rozegrane. Niczego tu nie brakuje, wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Włącznie z zainteresowaniem mediów, “dziennikarze” także aktywni. I do mediów teraz przejdziemy.
Musicie wiedzieć jedno.
Takie akcje to woda na młyn oglądalności każdego programu w telewizji, każdego artykułu na portalu. Dziennikarze mają z tego pożywkę. Mam również świadomość, że i ten wpis będzie się klikał. Paradoksalnie ten tekst nie jest jednak o patologii, jaka wyrosła pomiędzy dwójką zaburzonych ludzi, o dramacie dziecka czy o Instagramie. Ten wpis jest o pewnej grupie dziennikarzy czy raczej “dziennikarzy”, bo pewnie połowa z nich to niedouczeni stażyści, którzy nienawidzą ludzi Internetu. Pisząc “ludzie Internetu” mam na myśli wszystkich, którzy prowadzą blogi, mają swoje popularne profile na Instagramie, kanały na YouTubie i tak dalej. Różnie to prowadzimy, na różnym poziomie merytorycznym, mamy różne cele, ale łączy nas to, że wrzucamy treści do sieci tworząc je nie w ramach redakcji i tytułów prasowych czy stacji telewizyjnych, a swojej własnej marki, grając od początku sami na siebie.
Oto bowiem co i rusz czytam, że “blogerka Oliwia” to czy tamto.
Ja wiem, że od nas, ludzi Internetu mało się wymaga i jak chcemy coś robić na poziomie, to musimy wymagać tego sami od siebie, bo przecież nie mamy redakcji, naczelnego nad sobą i tak dalej. Ponieważ mało się od nas wymaga, to z łatwością przypisuje się nam najróżniejsze bezeceństwa, często zresztą prawdziwe. Świętego nie ma co udawać. Ale na litość boską nauczcie się dziennikarskie cymbały, że jak ktoś ma profil na Instagramie i jedyne czym operuje, to albo wypięta dupa albo wywalone cyce, a ze słowa pisanego używa co najwyżej słów “Blue vibes” albo “Sunday mood” i kilku hasztagów, bo wie, że jak zacznie pisać to tylko straci w oczach obserwatorów (to wbrew pozorom dobra cecha, świadcząca o samoświadomości swoich braków intelektualnych, której wielu ludziom brakuje) to jest “instagramerem”.
A jak ma wielu obserwatorów, którzy dokonują podobnych wyborów w życiu za jego przykładem to może jest nawet “influencerem”. Ale na pewno nie jest blogerem! Dziennikarze – to do was. Blogerem jest ktoś, kto ma bloga i na nim w miarę regularnie pisze. Blog zaś to taka strona internetowa pod własnym adresem. Tak jak jutuberem jest ktoś, kto w miarę regularnie nagrywa filmy na YouTubie i je publikuje na swoim kanale. Te wszystkie kanały mają oczywiście swoją specyfikę. Oto wśród twórców wideo są na przykład patostreamerzy, ale już o patoblogerów cieżko, bo trudno pokazać bicie własnej laski po wypiciu butelki wódki na blogu. Zresztą trzeba by to jakoś opisać, obfotografować, a to już wymaga jakiś skili, których patolka z definicji nie ma. Zresztą jak to wszystko ogarnąć, jak się osuszyło zero siedem czy nawet litra i zaraz puści pawia na dywan.
Niemniej niektórzy dziennikarze…
…szczególnie ci reprezentujący starszą szkołę, średnio odnajdujący się w sieci i poruszający się tak naprawdę pomiędzy biegunem wzajemnego włażenia sobie w cztery litery na Twitterze i biegunem płaczu z powodu bezpardonowych i oczywiście hejterskich ataków na nich ze strony Internautów, lubią niekiedy wbić szpilę prosto w serduszka ludzi Internetu, internetowych twórców, czy jak tam wolicie nas nazywać. Lasia z Insta wypinająca dupę nagle jest dla nich blogerką, a patostreamerzy nagle są jutuberami na równi za wszystkimi twórcami wartościowych treści na YouTubie. Komiczne to, bo nie przypominam sobie, żeby twórcy Internetu jakoś żywiej reagowali na molestującego swoje koleżanki z pracy popularnego dziennikarza wiodącej stacji czy innego z dużej ogólnopolskiej gazety wrzucając wszystkich dziennikarzy do jednego worka zboczeńców i robiąc o tym wpisy na blogach czy filmiki na YouTubie. Dziennikarze natomiast tak.
Kościół i pedofilia
Podobny problem wrzucania do jednego worka i generalizacji dotyka obecnie Kościół z tematem pedofilii, a co i rusz jakiś klecha czy polityk prawicy dostaje ataku padaczki na myśl o najnowszym filmie Wojtka Smarzowskiego. Tylko, że kościół to najpoważniejsza zhierarchizowana instytucja o wieloletniej tradycji, o gigantycznym zaufaniu społecznym sukcesywnie zamiatająca pod dywan wszelką patologię, której jest autorem. Internetowi twórcy natomiast to wolne elektrony bez jakiejkolwiek struktury czy hierarchiczności (chyba, że weźmiemy pod uwagę statystyki popularności) i jakakolwiek próba ich generalizacji i wrzucania do jednego worka na kilometr śmierdzi leczeniem kompleksów.
Czepiam się tego nazywania Oliwii blogerką nie dlatego, że czuję się tym dotknięty, że przypisuje się naszemu środowisku taką patologię. Każdy, kto ma łeb na karku wie, że Oliwia blogerką nie była i tylko Rysiu Cebula z “Uwagi” potrafi rzucić na żywca tekst w stylu “znana blogerka, którą miała swój portal na Instagramie” myląc wszystko ze wszystkim. Swoją drogą zamiast robić kolejny chujowy serial nakręcony i zmontowany tak, jakby ktoś go robił na niezłym kacu, może zróbcie w tych wszystkich telewizjach i redakcjach szkolenie z Internetu. Przez was potem czyjaś babcia ogląda te wasze gówniane programy, wsadza protezę do buzi i biegnie do pokoju wnusia przegryźć kabel od Internetu przerażona do cna, że w tych “ynternetach” czai się sam diabeł.
Niestety niewiedza to tylko jeden z powodów tej całej nagonki na internetowych twórców.
Jest też innym powód – kasa. Nie trzeba siedzieć w excelowych tabelkach wydatków na reklamę w Polsce i na Świecie, żeby wiedzieć, że tradycyjna prasa szoruje brzuchem po dnie. Taka akcja: do znajomej, menedżerki w dużej firmie z branży „lajfstajl” dzwoni naczelna wiodącego pisma, którego tytuł znacie wszyscy. “Zleć mi reklamę na drugą stronę” – prosi. Druga strona w czasopiśmie jest najbardziej prestiżowa, najwięcej kosztuje. “Ale ja nie mam na to budżetu” – odpowiada znajoma. “Nie szkodzi, puścimy wam za darmo, bo mamy pustą, a coś polecieć przecież musi” – odpowiada naczelna. Kurtyna. Akt drugi: telewizja. Prestiżowy program, koń pociągowy wiosennej ramówki.
Sponsor? Parówki, coś na sraczkę i jeszcze blachodachówka. Ja rozumiem, że “pecunia non olet”, ale reklamy to się jednak dobiera i skoro wiedzą o tym blogerzy, to telewizja z setkami ludzi i doświadczeniem od dziesięcioleci wie to jeszcze lepiej. Ale nie dziś, bo dziś trzeba przetrwać. Szczególnie, że gros budżetów idzie do Internetu. Znam co najmniej kilka firm kosmetycznych, które kiedyś szeroko reklamowały się w prasie i telewizji, a dziś niemal 100% wydatków przesunęły do sieci, w tym na influencerów. Na eventy nie zapraszają już nikogo z prasy zapraszając wyłącznie celebrytów, influencerów i nieco portali internetowych.
Akt trzeci: podsumowanie sezonu programu, stacja tematyczna należąca do dużej grupy medialnej. Program, przy produkcji którego zatrudnionych jest z 50 osób, tak wynika z napisów końcowych. Stacja odtrąbiła sukces. Średnio 55 tysięcy widzów każdego odcinka. No… jest się czym chwalić. To mniej więcej tyle osób, ile ogląda film popularnego jutubera w ciągu pierwszych 10 minut od publikacji. Akt czwarty: osobne spotkania prasowe wprowadzające nowy produkt dla dziennikarek i blogerek. Powód? “Jak będą blogerzy to nie przyjdę!” – rzekła jedna dziennikarka starszej daty. Efekt jest taki, że coraz częściej organizowane są spotkania wyłącznie dla ludzi Internetu – blogerów, instagramerów i vlogerów.
Taka utrata status quo musi boleć
A w Polsce jak coś człowieka boli, to wiadomo, że z reguły dupa. Więc zamiast zakasać rękawy, pomyśleć, zastanowić się. Odnaleźć się w tej nowej, internetowej rzeczywistości, która jest wyjątkowo egalitarna i daje wręcz nieograniczone możliwości dla kreatywności. Lepiej jest popsioczyć na internetowych twórców, wykorzystując do tego każdą nadarzającą się szansę. Mało tego. Nawet między dziennikarzami bywają spięcia. No bo jak pracujesz w uznanym portalu internetowym to nie to samo, co w gazecie czy telewizji.
Oto przeciętnemu widzowi telewizji Internet zaczyna się jawić jako siedlisko wszelakiej patologii. Gdzie cyniczni ludzie nastawieni na szybki zysk zrobią wszystko by błyskawicznie zarobić duże pieniądze. Oczywiście nie przeszkadza to zarówno telewizji. Jak również prasie kolorowej czy gazetom uśmiechać się co i rusz do internetowych twórców czy to korzystając z ich popularności, czy owoców ich pracy. Wszak nic nie podnosi tak oglądalności, szczególnie w grupie młodszych widzów, jak zaproszenie do programu czołowych “wpływerów”.
Pamiętam jak po urodzeniu Zyzia i naszym słynnym zdjęciu pierwszej sekundy nowego życia otrzymaliśmy telefon od jednej ze śniadaniówek.
Pani chciała nas zaprosić. Pokazać zdjęcia. Ale na nasze pytanie czy zostaniemy podpisani z nazwy bloga, skoro dotyczy to treści związanych z naszych blogiem i naszą działalnością internetową odparła, że oni nigdy nikogo nie podpisują. Co prawda tydzień wcześniej był u nich cały materiał o aspirującej blogerce. Będącej znajomą jednego aktorzyny z ich własnego tasiemca. Podpisali ją chyba z tysiąc razy, ale na ten argument telefonująca pani już nie potrafiła za bardzo odpowiedzieć. Niemniej niezmiernie się zdziwiła, gdy jej powiedzieliśmy, że nie przyjdziemy bez podpisania nas z nazwy bloga i że musimy kończyć, bo właśnie wybieramy uchwyty do mebli w sklepie. Bo musicie widzieć, że ludzie pracujący w telewizjach niezwykle często mają kompletnie nieuzasadnione poczucie zajebistości.
Niemniej biorę to na klatę. Bo ludzie Internetu mają dokładnie tak samo. Z moich własnych obserwacji wynika, że w większości przypadków poziom dobrego samopoczucia i gwiazdorzenia jest zdecydowanie odwrotnie proporcjonalny do wielkości i popularności takiej osoby. To tylko pokazuje jak ogromna potrzeba przedłużenia wirtualnego Wacka drzemie w Narodzie.
Spieszę Wam kochani wyjaśnić jedną rzecz.
Patologia była, jest i będzie. W domach, na ulicach, pod sklepem, również w sieci. Będzie wszędzie, gdzie są ludzie. Podobnie jak reklama. Sława i pieniądze również od wieków rozpalały żądze. I to, że medium się zmienia i teraz zamiast własnego programu w tv ludzie marzą o posiadaniu popularnego profilu na Instagramie również niczego nie zmienia.
Klawo by było jakby dziennikarze zarówno prasowi, jak również telewizyjni i ci z portali zrozumieli jedną podstawową rzecz.
To nie internetowi twórcy dawali najpodlejsze tytuły swoich wpisów, gdy syn premiera Millera się powiesił. Tylko dziennikarze. Nie blogerzy, vlogerzy czy lasie z Insta pokazali zdjęcia zakrwawionej 10 letniej dziewczynki zaatakowanej siekierą przez szaleńca. Byli to dziennikarze. To nie my robimy co i rusz dziwki. Ćpunów czy złodziei z czołowych celebrytów. Tylko dziennikarze. By potem przepraszać na głównych stronach swoich “portali” i płacić setki tysięcy odszkodowań. To jest środowisko dziennikarskie. Ludzie, którzy często ze sobą studiowali, byli w tych samych redakcjach czy współtworzyli te same programy. Fajnie jakby oczyścili najpierw swoje podwórko, a dopiero potem zabrali się za nasze.
Bo jak widzę czołową polską dziennikarkę zajmującą się celebrytami. Która nie przepuszcza absolutnie ani jednej szansy by poszczuć na blogerów, vlogerów czy influnecerów, a sama jeszcze niedawno współtworzyła program nadawany z redakcji czołowego polskiego brukowca. I brukowiec ten przegrał więcej procesów o zniesławienie niż wydał numerów codziennej gazety i nie miała z tym żadnych problemów, to pusty śmiech mnie ogarnia. Ah ci dziennikarze…
[ad name=”Pozioma responsywna”]
Zacnie i dosadnie 🙂 Poczytam jeszcze raz….
Bez dwóch zdań prawda z tych słów pisanych płynie. Brawo za tekst i też mam podobne odczucia, że w TV to najlepiej sprzedaje się patologia, a konkretnych i wartościowych przekazów należy szukać w internetach. Róbcie dalej co robicie a jak to na Mazurach mawiają psie głosy idą pod niebios. Zatem burkom i innym pinczerkom, pudelkom czy cziłałkom niech wolno szczekać, a Wy ludzie internetu twórzcie i karmcie nastawieniem, życiem tych co patologicznago kontentu mają dosyć.