Niestety nie zakończę tego artykułu receptą na szczęście i pięknym morałem, który będziecie sobie mogły wziąć do serca i wprowadzić w życie przy następnym poniedziałku. Zostawiam tu ten artykuł trochę jako ślad mojej niekończącej się walki z samą sobą. A trochę w nadziei, że kiedyś do niego wrócę, będąc już w innym momencie mojego życia. Bo musicie wiedzieć, że mimo 35 lat wciąż łudzę się, że kiedyś mi się uda.
Wewnętrznie czuję, że jestem Wam dłużna szczerość w tej kwestii szczególnie, że tak często piszecie mi, że jestem dla Was inspiracją.
Mój kochany pamiętniku…
Odkąd pamiętam jestem na diecie. Pierwsze ziołowe tabletki i herbatkę na odchudzanie kupiłam w aptece w pierwszej klasie liceum. Mama nie wiedziała. Łykałam je potajemnie marząc o idealnej, bliżej nieokreślonej figurze. Na pierwszej diecie byłam wspólnie z rodzicami. Była to dieta kopenhaska i opierała się na szpinaku, stekach, grejpfrucie, kawie i jajkach. Schudłam szybko, bo miałam wtedy naście lat, ale jeszcze szybciej mi te kilogramy wróciły.
Kiedy teraz sobie o tym myślę, to w sumie nigdy nie myślałam o sobie jak o grubasie, ale nigdy nie byłam zadowolona ze swoich kształtów i proporcji. Pomyślicie pewnie: ktoś musiał w tobie wypracować w dzieciństwie to niezadowolenie z siebie. I tak i nie. Bo nigdy od bliskich nie usłyszałam, że jestem gruba albo że powinnam mniej jeść. Ale też wyrastałam w domu z mamą, która również całe życie była i w sumie jest na diecie. I żeby być już totalnie szczerą z Wami, nigdy na żadnym etapie mojego życia nie odbierałam mojej mamy jako grubej. Mało tego: kiedy dziś porównuję zdjęcia mojej mamy, kiedy była po trzydziestce to stwierdzam jedno: wyglądała zdecydowanie lepiej niż ja dziś. Od zawsze była drobniejsza. Dość powiedzieć, że tuż przed ślubem potrafiła objąć się dłońmi w talii, a jej palce z przodu i z tyłu tworzyły zamknięte koło. Mi się nigdy to nie udało.
Mijały dni, miesiące, lata. A my tak wiecznie na tej diecie, gdzie dziś myślę, że wypracowałyśmy sobie dość chory i zaburzony styl życia, z którego nijak nie potrafię się wykaraskać.
Rusz d…
Ze sportem nigdy nie było mi po drodze. Wadę wzroku traktowałam jako wymówkę dobrą na wszystko. Zaczęłam ćwiczyć dopiero po pierwszej ciąży, w której przytyłam prawie 30 kilogramów. Mogłabym Wam tu pisać, że to przez hormony, czy że woda zbierała mi się w ciele. Ale to nie byłaby prawda. Ja po prostu żarłam. Dałam sobie na to przyzwolenie. Nikt nie patrzył, nikt nie mierzył no to hajda! Lecimy z tym żarełkiem. Miecio się urodził a u mnie z 30 kilogramów na plusie zostało 22. Byłam załamana. To wtedy prócz diety zdecydowałam się po raz pierwszy na sport. I tak boksuję się z nim do dziś z przerwami na drugą ciążę i na wyjazdy. Sport daje mi poczucie, że to ja tu dyktuję warunki, że panuję nad moim ciałem, że je ćwiczę i że daje mu nowe, lepsze życie.
Dieta, ach dieta… koniec z hurtem czas na detal
Idąc na każdą kolejną dietę i na każde kolejne „pudełka” liczyłam, że tym razem ta już zostanie na zawsze. Że, jak za dotknięciem magicznej różdżki wszystkie te nawyki wejdą mi w krew i tak zostaną ze mną na zawsze. Że jakimś cudem już nigdy nie złapie mnie ochota na pizzę i makaron. Że nie skuszę się na deser w restauracji, bo słodkie zwyczajnie przestanie mi smakować. Ale tak się nigdy nie stało. Mało tego coraz częściej zdarzały mi się dni, że patrząc w odbicie lustrzane przestawałam widzieć sens w trenowaniu i pilnowaniu diety. Zupełnie tak, jakbym zgubiła ten właściwy sens moich starań. No bo przecież w tym wszystkim na początku chodziło mi o to, by sentencja z bajki: „i żyła długo, zdrowo i szczęśliwie” się spełniła. Ale to spełnienie nigdy nie przychodzi na dłużej.
Może gdybym robiła w życiu coś innego…
Czasami patrzę na moje zdjęcia sprzed kilku lat i myślę sobie: serio? Wtedy też miałam do siebie jakieś „ale”? W moim mniemaniu dziś wyglądam milion razy gorzej. I znów zatapiam się w samobiczowaniu się. W tym, że jestem za słaba, że brakuje mi motywacji i że może się do tego zwyczajnie nie nadaję. Wiem, że może być mi trudniej, bo pracuję w świecie, gdzie kult pięknej i zgrabnej sylwetki przeszedł już dawno ludzkie pojęcie. Gdzie „jak cię widzą, tak cię piszą”. Gdzie dużo ważniejsze od tego co masz do powiedzenia jest to, jak wyglądasz, kiedy to mówisz. Może gdybym żyła w przysłowiowych Bieszczadach, oglądając na co dzień wyłącznie swoje odbicie w lustrze, miałabym w sobie więcej pokory, wobec tego co mam i co już udało mi się osiągnąć. Siedząc jakiś czas temu w kawiarni przysłuchiwałam się dwóm młodym dziewczynom, które działalność pewnej polskiej aktywistki sprowadziły do tego, że nie potrafi się zaprezentować na Instagramie i że z takimi ramionami to one by w życiu nie ubrały koszulki z krótkim rękawem…
Jak pies spuszczony ze smyczy
Najbardziej nie lubię wyjazdów. To znaczy kocham je i nienawidzę jednocześnie. To wtedy najczęściej tracę kontrolę. To są te cholerne punkty zapalne, które wykolejają mój pociąg zwany silną wolą. To wtedy z 5 posiłków wracam do 2 dziennie. Wodę zamieniam na kawę, a każde niepowodzenie nagradzam deserem. Pojawia się też lampka wina do kolacji. Często. Zdecydowanie za często. Zwykle wtedy też wypadam z moich treningów, a (nie)zdrowy rozsądek kusi: zobacz, ile miałabyś czasu gdybyś nie ćwiczyła. To wszystko sprawia, że strasznie ciężko jest mi zacząć od nowa…kolejny raz. Szczególnie, że każdy powrót jest trudniejszy i bardziej mozolny, a dodatkowo ten brak motywacji do ćwiczeń.
Repeta
Znów czuję, że jestem na początku tej drogi. A nawet jeszcze wcześniej, bo wiem już co mnie czeka. I nie będzie to przyjemne. Nie ważyłam się od kilku tygodni, po tym jak waga pokazała wynik, którego dawno już na niej nie widziałam. Pokłóciłyśmy się ze sobą i mamy teraz ciche dni. A jednak znów zaczynam od początku. Wracam do treningów z Anią, które bolą mnie jeszcze przez kolejne kilka dni po ich zakończeniu. Wracam do diety i staram się przesypiać wieczory, kiedy nachodzą mnie grzeszne myśli o czymś kalorycznym. Mówi się, że życie to sztuka wyborów. W moim przypadku to sztuka w trzech aktach, o silnej woli, z którą wciąż toczę nierówną walkę. Ktoś po tym artykule powie, a może łatwiej byłoby po prostu odpuścić? Pewnie byłoby łatwiej. Ale nie byłoby po mojemu. Bo ja całe życie jadę drogą pełną niespodziewanych zakrętów. Są momenty, kiedy łapię ten balans. Wtedy kocham siebie centymetr po centymetrze. Jednak, gdy tylko tracę kontrolę, gubię to co kocham w sobie najbardziej.
Siebie.