Dostaliśmy od Was tyle pytań odnośnie naszych rodzinnych wakacji w górach, że postanowiliśmy spisać wszystkie szczegóły podróży w tym artykule. Podróżowaliśmy całą czwórką, co początkowo napawało nas lekką obawą. Czy aby nie przeceniliśmy sił naszych ancymonów, a może i naszych własnych w kwestii odporności psychicznej. Kto ma dzieci, ten wie o czym mówię 😉. A jak było? Jakie znajdziecie atrakcje w Krynicy Zdrój i Tatrach? Zapraszam do lektury.
Hotel
Cały siedmiodniowy wyjazd podzieliliśmy sobie na dwie lokacje, ale też na dwa różne miejsca w których się zatrzymaliśmy. Pierwsze wybraliśmy pod kontem atrakcji dla dzieci a drugie już ze względu na samą lokalizację i baaaardzo atrakcyjną cenę. 😉
Naszym pierwszym przystankiem była Krynica Zdrój. Przy wyborze zakwaterowania kierowaliśmy się atrakcjami i całym zapleczem dla dzieci. Musieliśmy mieć plan B, tak na wszelki wypadek, gdyby pogoda chciała nam spłatać figla. Ta na szczęście była dość łaskawa, jak na początek lipca przystało. Naturalnym wyborem przy naszych założeniach był Hotel SPA Dr Irena Eris (klik). Przyznaję: to dość duży hotel, jednak pod kątem zapewnienia rozrywki najmłodszym nie ma sobie równych. Chłopcy mogliby nie wychodzić z hotelowego basenu. Nawet wstrzemięźliwy w tej materii Zyzio poczuł w sobie zew Neptuna i dawał się ponieść szaleństwom. Pomimo naszych obaw, mieliśmy dużo szczęścia, gdyż zdarzało się, że mieliśmy cały basen tylko dla siebie. No i ten widok na Jaworzynę Krynicką! Prócz wodnych plusków, hotel zapewnia również (nieodpłatnie) szereg zajęć edukacyjnych i rozwojowych. Nasi mali odkrywcy nie byliby sobą, gdyby nie wzięli udziału w zajęciach z robotyki. Efekty mogliście śledzić na naszym Instagramie. Miecio zaprogramował diabelski młyn, zaś Zyzio wybrał się ze swoim łazikiem w podróż międzyplanetarną.
Podbój Jaworzyny Krynickiej
Stacjonując u podnóża góry, nie moglibyśmy jej nie zdobyć. I tak oto drugiego dnia wybraliśmy się na wycieczkę kolejką gondolową na Jaworzynę Krynicką (klik). Szczyt góry to aż 1114 m. Prowadzi na niego ponad dwukilometrowa, najdłuższa kolejka gondolowa w Polsce. Pokonanie tej trasy czerwonym wagonikiem zajmuje nieco ponad 7 min, a z jej okien rozpościera się widok na zapierającą dech w piersiach beskidzką przyrodę. Na szczycie ciąg dalszy bajkowych widoków, rozpościerających się z tarasu widokowego. Sama góra ma całą feerię atrakcji do zaoferowania. W sezonie zimowym znakomicie odnajdą się tutaj narciarze (kilka niezłych tras narciarskich). A w sezonie letnim góra otwiera swoje podwoje dla amatorów trekkingu czy rowerów MTB. Wjeżdżając kolejką byłam dumna z chłopców, którzy ani przez moment się nie bali. Dla mnie możliwość obcowania z tak niesamowitą przyrodą jest warta wszystkich pieniędzy! A jak już o finansach mowa, to wjazd/zjazd kolejką dla osoby dorosłej to wydatek 32 zł, bilet ulgowy 27 zł, a dzieci do lat 4 standardowo nie płacą.
Muzeum Zabawek
Oczywiście nie mogliśmy ominąć tego miejsca na mapie Krynicy. Jak się okazało, była to niezwykle sentymentalna podróż w czasie przede wszystkim dla mnie i dla Janka. Pamiętacie kultowe hipcie czy krokodylki z jajek niespodzianek z lat ’90? Kto z nas nie zaczytywał się w komiksach Papcia Chmiela (dla niewtajemniczonych „Tytus, Romek i A’Tomek”), poznawał przygody „Kajka i Kokosza” czy nieustraszonego „G.I. JOE”. Ci wszyscy świadkowie naszego dzieciństwa tam są. A nawet znacznie więcej. Najstarsze eksponaty domków dla lalek pochodzą z końcówki XIX wieku. Muzeum Zabawek mieszczące się w piwnicy Nowych Łazienek Mineralnych mimo, iż jest filią muzeum w Kudowie Zdroju, ma naprawdę ogromne zasoby. Spokojnie mogę zaryzykować stwierdzenie, że to dzieciństwa naszych dzieci, nasze i jeszcze kilka pokoleń wstecz uwiecznione w gablotach. Jeśli jesteście nieprzekonani, zdecydowanie warto. Powrót wspomnień w cenie 😊. My z Jankiem zapłaciliśmy za siebie łącznie 28 zł, zaś bilet ulgowy kosztuje 12 zł. Link do tego miejsca znajdziecie tutaj (klik).
Miejski deptak
Krynica Zdrój to pod kątem zaludnienia niespełna 11-to tysięczne miasteczko. To, że małe nie znaczy, że niezadbane. Wręcz przeciwnie, widać sporo inwestycji już poczynionych i tych, które się dzieją. Przede wszystkim pięknie odrestaurowane pijalnie wód mineralnych (męska część rodziny poleca swoich imienników – Mieczysława czy Jana). Z atrakcji kilometrowa sankostrada, mini golf park czy park linowy. Miłośnicy miejskiej architektury też nie będą rozczarowani, a ich oko na pewno wyłapie kilka architektonicznych perełek. Głodni też nie byliśmy, polecamy szczególnie kawiarnię „Maleńka”, przy ul. Bulwary Dietla, z obłędnie pysznymi kremówkami. Palce lizać!
Uwaga odjazd!
Z samego krynickiego deptaka możecie również wjechać linowo-terenową kolejką na Górę Parkową (klik). Była to pierwsza w Polsce tego typu kolejka. Długość trasy to 642 m, w trakcie których pokonujecie różnicę poziomów prawie 150 m. Dla zuchwałych na szycie jest zjeżdżalnia, którą co prawda nie wrócicie na sam dół, ale nabijecie sobie kilka dodatkowych punktów zadowolenia u Waszych latorośli. Dorośli płacą 16 zł za jazdę w obie strony, zaś dzieci 13 zł.
Spacer w koronach drzew
I to dosłownie. Trzeciego dnia wybraliśmy się na podbój Wieży Widokowej (klik), usytuowanej na szczycie stacji narciarskiej Słotwiny Arena w Krynicy. Jest to pierwsza w Polsce tego typu wieża widokowa o konstrukcji drewnianej. Wyobraźcie sobie, że do budowy posłużyło twarde i wytrzymałe drewno akacjowe. Do sprawy podeszliśmy ambitnie, gdyż w drogę do samej wieży pokonaliśmy pieszo. Dzielne zuchy dały radę! Najwyższy punkt wieży mieści się na wysokości 49,5m z którego rozpościera się niezwykły widok. I ten śpiew ptaków! Ścieżka ma delikatne nachylenie i jest na tyle szeroka, że spokojnie zmieszczą się na niej również wózki spacerowe. A jest co zwiedzać, bo na całej długości trasy (łącznie 1030 m) ulokowano aż 15 ścieżek edukacyjno-przyrodniczych. Jak jest góra, to musi być i zjeżdżalnia! Nie inaczej jest i tutaj. Moi chłopcy nie byliby sobą, gdyby nie spróbowali. Janek wraz z Zyziem dali się ponieść emocjom, zaś Miecio (który jechał sam), na wszelki wypadek asekuracyjnie zamknął oczy 😉. Wieża widokowa zapewniła nam tyle emocji, że drogę w dół pokonaliśmy już na wyciągu krzesełkowym. Za tę przyjemność koszt naszej dorosłej dwójki to 57 zł od osoby, zaś dzieci o 10 zł taniej.
Po trzech intensywnych i wypełnionych po brzegi atrakcjami dniach ruszyliśmy dalej, w kierunku serca Tatr. Inspiracją do tego, co miało nastąpić był nasz zimowy lot helikopterem nad ośnieżonymi szczytami. Jeden z nich, skrzący śniegiem w mocnym słońcu stał się naszym celem. Na tamten moment nie do zrealizowania. Dlatego wróciliśmy teraz. I udało się. Szczyt zdobyty, ale o tym za chwilę.
Żegnając się z Krynicą Zdrój, nieopodal na trasie przejeżdżaliśmy przez Muszynę. Dużo słyszeliśmy o tamtejszych ogrodach sensorycznych (klik). To rozległe połacie miejskiego parku, z wydzielonymi ośmioma strefami. Każda z nich rzeczywiście oddziałuje na nasze zmysły. Strefa zapachu delikatnie pieści nasz zmysł powonienia aromatami krzewów, kwiatów, a nawet ziół. Zaś w strefie dźwięku doświadczamy szumu wiatru w koronach drzew, chrzęstu żwiru pod stopami, a nawet ptasich treli. Polecam zamknąć oczy i pobyć choć na chwilę samemu ze sobą w tej zmysłowej kąpieli. Jeśli będziecie kiedyś nawet przejazdem w Muszynie, wstąpcie koniecznie.
Najszybsza trasa do Kościeliska, który był naszym następnym celem, wiodła nas przez ziemie naszych południowych sąsiadów – Słowację. I tu kolejna atrakcja, a może małe deja vu? Chodnik Korunami Stromov w Bachledce (klik). Śmiejemy się, że staliśmy się koneserami wież widokowych i spacerów w koronach drzew. A tym razem postanowiliśmy sprawdzić, jak to wygląda u naszych przyjaciół – Słowaków.
Trasa dłuższa od tej w Krynicy o około 200 m. Odrobinkę niższa, gdyż taras widokowy na wysokości 32 m. Ale za to widoki!!! Tu wyrażenie „spacer w koronach drzew: zdecydowanie nie jest na wyrost! Jeśli mam być szczera, to ta około godzinna trasa zrobiła na mnie większe wrażenie. Plus za siatkowe kładki, które zapewniają jedyne w swoim rodzaju doznania, jakbyśmy naprawdę wisieli nad przepaścią. Przyznam się, że momentami ręce odrobinę mi się spociły. A gdyby ktoś miał ochotę na alternatywny powrót na sam dół? Jak najbardziej możliwy – 67 metrową (!) zjeżdżalnią. Ktoś chętny? Cenowo porównywalnie do Polski.
Będąc na Słowacji nie mogliśmy darować sobie smaku, który też dobrze znamy. Znacie Kofolę? Czyli czechosłowacką Coca-Colę? Smakowo bardzo zbliżona do oryginału, ale nieco lepsza, z wyczuwalnym posmakiem ziół. Pycha!
Po kilku godzinach podróży dotarliśmy do Kościeliska, gotowi na dalsze przygody. Zatrzymaliśmy się w Góralskiej Rezydencji (klik), miejscu wyszukanym przez booking.com, które w 100% spełniło nasze oczekiwania.
Rusinowa Polana i Wodogrzmoty Mickiewicza
Będąc w sercu naszych gór wysokich, chcąc zaszczepić dzieciakom wędrowniczego bakcyla, musieliśmy jednak iść na kompromis. Wybór padł na Rusinową Polanę. To miejsce wprost idealne dla małych piechurów. Czas przejścia to około 2 godziny, a dystans do pokonania to 6 km. Nawet dla małych nóżek do zrobienia! W razie spadku morali – ławeczki na podorędziu. A w nagrodę możliwość pogłaskania szorstkich owczych łebków. Dla dzieciaków to jedna z najlepszych „atrakcji” całego wyjazdu. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o słynne Wodogrzmoty Mickiewicza (na szlaku do Morskiego Oka). Nazwałam je naszym polskim Bali, bo to nic innego jak trzy większe i kilkanaście mniejszych kaskad o wysokości od 3 do 10 m! Byłam w tym miejscu pierwszy raz i przyznam, że zrobiło ono na mnie duże wrażenie.
Kolejny dzień, to kolejne wyzwanie dla piechurów. Cel? Sokolica. Czyli pierwszy i najniższy szczyt masywu Babiej Góry w Beskidzie Żywieckim. Niby najniższy, ale jednak wysokość 1367 m n.p.m. zobowiązuje. I nawet można się odrobinę zmęczyć. Mimo wszystko cała czwórka dała radę, a mijający nas turyści byli zdumieni, że Miecio, a zwłaszcza Zyzio dali radę pokonać ten szczyt na własnych nogach!
Z głową w chmurach – Łomnica
I tak dotarliśmy do celu naszej podróży. Czyli tego ośnieżonego, skrzącego się szczytu. Mowa o drugim (po Gerlachu) najwyższym szczycie Tatr. Czyli słowacki Łomnicki Stit (2634 m n.p.m.). Podróż na samą górę to małe przedsięwzięcie, ze względu na przepustowość kolejki, która wwozi amatorów górskich widoków na górę. W ciągu godziny jest to zaledwie 45 osób. Bilety na kolejkę najlepiej zarezerwować kilka dni wcześniej przez Internet (klik). Koszt to około 56 Euro. Ze stacji początkowej w Tatrzańskiej Łomnicy zabiera nas 4-osobowa (obecnie 2 osobowa- za względu na bezpieczeństwo) gondola na stację pośrednią Start. Tu następuje pierwsza przesiadka do 15-osobowej kolejki linowej, która wywozi nas na kolejną stację pośrednią Skalniate Pleso. Mimo, że to stacja pośrednia, to już jest pięknie! Pleso oznacza jezioro. I to jakie! Stamtąd o konkretnej godzinie zaczyna się prawdziwa przygoda. Malutki, stary, czerwony wagonik wywozi na 855 metrów w chmury, na sam szczyt. Bujać z głową w chmurach nabiera w tym kontekście innego znaczenia. Po dotarciu na miejsce wita nas wiatr i ziąb.
Warto być przygotowanym na śnieg w środku lata! Na szczycie znajduje się taras widokowy z najbardziej przerażającą kładką i widokiem w przepaść! Aż do tej pory mam ciarki na plecach jak o tym pomyślę. Widoku ostrych źlebów przedzierających się przez chmury nie zapomnę do końca życia! To kwintesencja tego jak sroga, przerażająca, a jednocześnie obłędnie piękna jest przyroda. Odrobinę zmarznięci i przejęci emocjami udaliśmy się na szczycie do kawiarni Dziadek. Nazwa nieprzypadkowa. Tak nazywano właśnie Łomnicki Stit, który skąpany w poświacie księżyca przypomina pochylonego mędrca, starca. To miejsce to również jedyna na świecie Ambasada Słońca. Dobrze, że mieliśmy wizę 😉.
I w ten sposób udało nam się spełnić nasze kolejne marzenie. Zimą się nie udało, ale za to latem wróciliśmy tutaj w pełnym składzie. Po tygodniowych wojażach, wróciliśmy zmęczeni, ale pełni werwy i zapału do działania. Przekonaliśmy się, że nasi chłopcy to wspaniali kompani, którzy już naprawdę dużo rozumieją z otaczającego ich świata. To teraz pora na kolejną podróż. Kto zgadnie, gdzie się wybieramy? A jeżeli wolicie wybrać się nad morze to koniecznie przeczytajcie nasz artykuł o Rewie (klik).
P.S. Całą relację z naszej wycieczki zapisaliśmy na Instagramie w wyróżnionych relacjach.