Pomyślelibyście kiedykolwiek, że wakacje, ogólnie pojęty urlop, znajdują się w pierwszej pięćdziesiątce najbardziej stresujących wydarzeń życiowych? Tak jest! Generują około 13 tak zwanych jednostek stresu, które odpowiednio uzbierane są całkiem niezłą przesłanką do predykcji poważnej choroby w przeciągu następnych dwóch lat. Zabawne jest to, że piszę te słowa w przededniu naszego wyjazdu na Malediwy….
Czyżby dopadło mnie sławne Reisefieber? Bardzo prawdopodobne, bo to domena m.in. perfekcjonistów, osób wysoko-wrażliwych i lubiących mieć wszystko pod kontrolą, czyli czytaj: mnie i Janka!
Typowe objawy? Spokojnie mogłabym je umieścić pod wspólnym mianownikiem rozdrażnienia i podminowania. Taki PMS, ale bez okresu. Najgorzej! 🙂 Do tego dochodzą kłopoty ze snem i koncentracją. Chyba najbardziej denerwujemy się pracą. Tym, czy udało nam się dopiąć wszystkie zobowiązania, czy o niczym nie zapomnieliśmy, czy niczego nie przeoczyliśmy. Prawdziwy koszmar control-freaków!
Samo określenie Reisefieber nie wzięło się znikąd. A z niemieckiego Reise, czyli podróż i Fieber, czyli gorączka. Niestety mająca tylko pozornie coś wspólnego z gorączką sobotniej nocy. Pewnie nie raz słyszeliście, albo nawet sami pochorowaliście się tuż przed upragnionym wyjazdem. A już problemy żołądkowe, obsesyjne bieganie do łazienki na chwilę przed godziną 0 są na porządku dziennym. No więc o co chodzi?
A o to drodzy Państwo, że nawet (a może zwłaszcza) najbardziej wymarzone i misternie zaplanowane wakacje są zaburzeniem naszej rutyny. Wytrącają nas z naszego dobrze wydeptanego toru” eat-sleep-repeat”! Przecież tyle musimy zaplanować, nie zapomnieć o wszystkich niezbędnych przydasiach, nabyć nowe, bo te z poprzedniego wyjazdu są już po prostu nie takie.
Czy wszystkie dokumenty są aktualne, a może tam, gdzie jedziemy potrzebne są jeszcze jakieś dodatkowe? Co z ubezpieczeniem – siebie, auta? Co się stanie, gdy mój projekt w pracy trzeba będzie jednak zmodyfikować…..i tak dalej. Pewnie każdy z nas mógłby dopisać przynajmniej kilka osobistych pewniaków z kategorii „a co jeśli…”. No i jeszcze jako humorystyczna wisieńka na torcie, „a co, jeśli moje idealne wakacje nie będą jednak tak idealne?”
Kiedy tych „a co jeśli” będzie naprawdę dużo (za dużo) organizm ogłosi strajk. Po fachowemu – zdekompensuje się. Podniesie się dość znacznie poziom kortozylu, a obniży nasza odporność. To jak otwarta brama dla wszelkiej maści bakterii i wirusów.
No więc co robić, by nie zwariować? Dotrwać do godziny 0 i cieszyć się wyjazdem? Mam na to kilka sprawdzonych sposobów.
Przede wszystkim nie zostawiać formalności, zakupów i pakowania na ostatnią chwilę. No chyba, że sam wyjazd jest na totalnym spontanie. 😉 Wtedy od razu przejdź do następnego punktu. Jeśli jednak masz trochę czasu do startu stwórz sobie odpowiednio wcześniej listę rzeczy do załatwienia, zabrania. Warto zawczasu poszperać w Internecie, wejść na stronę Ministerstwa Spraw Zagranicznych, poczytać o miejscu (zwłaszcza egzotycznym) do którego się wybieramy. Jeśli podróżujemy z dziećmi, zorientujmy się jak wygląda kwestia opieki medycznej, gdzie będzie najbliższy szpital. Przezorny zawsze ubezpieczony. I tak to ostatnie zdecydowanie warto wykupić!
W skrócie, im więcej rzeczy będziemy mieć pod kontrolą przed samym wyjazdem, tym mniej sytuacji będzie nas w stanie zaskoczyć na miejscu. Takie oswajanie lęku bardzo sprawdza się u mnie. Wszak z samej definicji lęk to nasza reakcja na coś nieznanego, bliżej nieokreślonego. Nazwane i oswojone przestaje być straszne.
Proces rzeczonego oswajania odbywa się u mnie też na bieżni, ogólnie w trakcie ćwiczeń. Zauważyłam, że ćwicząc ciało trzymam emocje w ryzach. Oczywiście to sprawa bardzo indywidualna i u Ciebie może lepiej sprawdzać się np. joga, czy po prostu wieczorna medytacja, akupresura i ćwiczenia oddechowe.
Uważność i przyjrzenie się sobie i swoim emocjom też jest na wagę złota. Bardzo pomaga mi w tym olejek CBD Kanaste, o którym Wam już wielokrotnie wspominałam. Czy to moje lekarstwo na podróżniczą gorączkę? Pośrednio na pewno tak, bo w naturalny sposób oddziaływuje na organizm pozwalając poczuć się lepiej. Wspominałam Wam tutaj (klik), że zdarzyło mi się raz pojechać zagranicę bez Kanaste….i szybko pożałowałam swojego zapominalstwa.
Dzięki CBD, w połączeniu z moimi nowymi nawykami, zdecydowanie dużo lepiej śpię. Usypiam błyskawicznie, nie wybudzam się w nocy, nie wiercę i kręcę (skotłowacona pościel i rozkopywanie się było moją bolączką). No i pożegnałam uciążliwe gonitwy myśli, które wcześniej towarzyszyły mi praktycznie zawsze zanim odpływałam. Parafrazując z pomocą translatora, cierpiałam na takie Schlaff-Fieber (za niem. Schlaffen – spać). I tu łapcie pro-tip (!) – CBD może rewelacyjnie pomóc z jetlagiem! I nie, nie musisz się obawiać, że przez olejek Kanaste zostaniesz wytropiona przez psa policyjnego na lotnisku. CBD jest w pełni legalne. Sama przed ostatnim wyjazdem na Malediwy sprawdziłam to wnikliwie.
Lepszy sen to lepsze samopoczucie dnia następnego. Ale to nie wszystko co potrafi to moje płynne szczęście. Reguluje nastrój, wycisza mnie, a nawet pomaga z bólem np. miesiączkowym. To składowe dużo lepszego funkcjonowania.
A dla Was jak zawsze mam niespodziankę od marki Kanaste (). Na hasło “SUPERSTYLER” otrzymacie 15% zniżki, ta promocja łączy się również z subskrypcją.
Co jeszcze dodałabym na swoją osobistą listę anty-gorączkową? Na pewno znajomość siebie, dystans i poczucie humoru. Ta trójca nie raz wybawiła mnie już z niejednej opresji.
A jak jest u Was? Na samą myśl o podróży już jesteście chorzy? Czy może niczym Indiana Jones czujecie zew przygody wchodząc na płytę lotniska?
Artykuł powstał we współpracy z marką KANASTE (klik).