Ostatnio byłam świadkiem pewnej sytuacji, która dała mi naprawdę wiele do myślenia w kontekście tego, jak kształtujemy samodzielność u naszych dzieci. Byliśmy z Jankiem i chłopakami na grillu u znajomych. Dużo rodzin z dziećmi, większość nowych twarzy. Całkiem spora impreza, muszę przyznać, że naprawdę fajnie zorganizowana, prócz standardowego ekwipunku grillowego, również huśtawki, mini-placyk zabaw dla dzieci, jednym słowem „na bogato”. Widać, że organizatorzy grilla sami są rodzicami, ponieważ zorganizowali nawet animatora, za co wielki punkt dla nich…
Nie rusz, nie biegaj, nie dotykaj…
Moją uwagę przykuła jednak pewna scenka. Na placu zabaw bawił się chłopczyk, nazwijmy go Piotruś, na oko lat 5, więc w wieku Miecia. Piotruś, jak na starszaka przystało, miał milion pomysłów na sekundę, począwszy od skakania na trampolinie, a skończywszy na zbawianiu świata wyimaginowanym mieczem świetlnym Jedi. Dla mnie, Mamy dwóch chłopaków, nic nadzwyczajnego w jego zachowaniu nie było. Wręcz wydawało mi się, że chłopak jak na tę ilość energii, którą ewidentnie prezentował, jest dość rozważny i samodzielny.
Innego zdania była chyba jego Mama, która niby z boku, jednak wciąż była przy nim i co chwila rozlegał się imperatyw (jednak z nutą zatroskania w głosie): „uważaj, bo spadniesz’, „tam nie wchodź, bo nabijesz sobie guza”, „czy ty musisz tak szaleć?!”, „choć tutaj do mnie, bo może się zgrzałeś”. Mogłabym tak wymieniać jeszcze więcej przykładów, jednak wydaje mi się, że już wiecie co mam na myśli.
Jako rodzice, naszym obowiązkiem jest dbałość o zdrowie i życie naszych pociech. To na nas spoczywa obowiązek zapewnienie naszym dzieciakom odpowiednich i bezpiecznych warunków do nauki, zabawy, czy rozwoju. Jednak w moim odczuciu granica pomiędzy dbaniem, a przewrażliwieniem i nadopiekuńczością jest niesamowicie cienka. Sama nie jestem alfą i omegą w tym temacie. Niejednokrotnie łapałam i wciąż łapię się na tym, że czasami niepotrzebnie wyręczam chłopaków w czynnościach, z którymi spokojnie daliby sobie radę sami. Albo asekuruję tam, gdzie nie jest to już potrzebne. To Janek jest tym, który jak któryś z chłopaków się przewróci, mówi „wstawaj chłopaku, nic się nie stało”. Ja w tej samej sytuacji muszę walczyć ze sobą, żeby nie podlecieć do Mietka, czy Zyzia z trwogą w głosie.
Dlatego nie oceniam Mamy wspomnianego Piotrusia, bo jej postawa zapewne podyktowana była troską, jednak we wszystkim trzeba znaleźć złoty środek.
Mamo daj żyć! Samodzielność – trudna sztuka
No właśnie, zastanówmy się do czego taka nadopiekuńcza postawa prowadzi. Przytoczę Wam w tym miejscu przykład pewnej dziewczyny, nazwijmy ją Krysia.
Krysia pochodzi z bardzo dobrego domu, rodzice intelektualiści, tata bardzo dobrze zarabiał. Mama Krysi mogła spokojnie nie pracować i po prostu wychowywać Krysię – jedynaczkę. Ja poznałam ją jako już dorosłą dziewczynę, która mimo tego, że świetnie wykształcona, włada kilkoma językami, ma bardzo dobrą pracę, totalnie nie wierzy w swoją samodzielność, siły i możliwości. Trudno tu mówić o zakompleksieniu, niemniej jednak stroni od wyzwań, z którymi spokojnie dałaby sobie radę, bo zwyczajnie myśli, że sobie nie poradzi. Kiedyś rozmawiałyśmy o naszym dzieciństwie, Krysia przyznała się, że pomimo bardzo wysokiej poprzeczki, jaką stawiali przed nią jej rodzice, wciąż słyszała od nich właśnie słowa typu „uważaj, bo spadniesz”, „uważaj, bo zrobisz sobie krzywdę”. Przez to Krysia wychowała się w przeświadczeniu, że świat jest pełen zagrożeń, a nie możliwości.
Daleka jestem od ferowania wyroków, ale sama dziewczyna stwierdziła, że to jej zalęknienie i wycofanie, wynika właśnie z tych przepełnionych nadopiekuńczością komunikatów. Komunikatów, które w jakimś stopniu przyczyniły się do tego, że upatrywała ona przyczyny porażek, czy niepowodzeń w innych ludziach, w czynnikach zewnętrznych.
Trudna sztuka upadania
Bardzo dużo prawdy jest w przysłowiu „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. Uważajmy na to, jakie komunikaty wysyłamy w sposób werbalny, jak również niewerbalny naszym dzieciom, bo one chłoną jak gąbka! To my, rodzice w ogromnym stopniu kształtujemy poczucie wartości naszych pociech. Łatwo się mówi, prawda? Ale jak to zrobić? Jak przegonić z troski o dziecko elementy lęku o nie? Sama się tego uczę. Staram się być blisko chłopaków, ale nie wkraczam od razu, kiedy widzę, że „coś” się dzieje. Nie mam tu na myśli oczywiście sytuacji zagrożenia życia. Myślę bardziej o sytuacjach takich codziennych, o które nie trudno przy dwóch ancymonach. Pozwalam Mietkowi i Zyziowi, żeby drobne konflikty między sobą rozwiązywali sami.
Troska to dla mnie również pozwalanie chłopcom na błędy. Czasami naprawdę nie ma innego sposobu, żeby się czegoś nauczyli. Zwłaszcza jeśli chodzi o samodzielność. Jeśli naprawdę chcą posolić kakao – niech to zrobią, drugi raz na pewno nie wpadną na ten pomysł. Jednak jestem obok i w każdym momencie jestem gotowa na wytłumaczenie „a dlaczego?”
Troszczę się o nich, bo respektuję ich, jako samodzielne jednostki. Staram się poznać ich punkt widzenia, motywację do niektórych poczynań. Na wspomnianym placu zabaw, zamiast mówić „uważaj, bo się skaleczysz”, bardziej pytam „dlaczego strugasz ten patyk”, „do czego będzie ci to służyło”. Staram się wyczuć, zrozumieć, czy Mietek (bo to on ma póki co takie pomysły) czuje się w tej sytuacji pewnie i dobrze. Wzmacniam w nich poczucie „sprawczości” i samodzielność. Drobne skaleczenia, czy stłuczenia też są potrzebne, bo uczą, wskazują związek przyczynowo – skutkowy. Nie bójmy się życia, nie pozwólmy, by lęk zawładnął nami. Zresztą pisałam Wam o tym np. w tym artykule (klik).
Mama gotowa na samodzielność
Zamiast przeciwdziałać upadkom po prostu nauczyłam się być na nie gotowa. I dosłownie i w przenośni. Parę razy musiałam to przeżyć, by nieco się z tym “otrzaskać”. Dziś kiedy Miecio przewraca się na rowerze, to nie lecę za nim jak oparzona. Nie krzyczę, by nie potęgować w nim poziomu stresu.
Przy tak energetycznych dzieciach nauczyłam się zabierać na spacer plastry z opatrunkiem i mokre chusteczki – tak na wszelki wypadek. A odkąd Miecio stał się bardziej mobilny to apteczkę wyposażyłam w specjalny żel. I tu mogę Wam z czystym sumieniem polecić Fastum Junior, bo można go stosować już od 3 roku życia. W składzie ma tylko 5 składników i to naturalnego pochodzenia. To co ważne – zawarta w nim escyna wspomaga naturalne zmniejszanie obrzęków, bromelaina i kadzidłowiec działają kojąco na skórę, a mentol działa chłodząco przynosząc natychmiastową ulgę.
Kiedy więc Miecio znów zaliczy bliskie spotkanie z podłogą, to Zyzio biegnie do lodówki po chłodny kompres, a ja śmigam do apteczki po żel. Można więc śmiało stwierdzić, że mamy w domu małą ekipę ratunkową. Mietek twierdzi, że bardzo przyjemnie chłodzi, więc ulga jest wręcz natychmiastowa. No i co bardzo ważne, żel jest nietłusty, bardzo szybko się wchłania i jest niewidoczny. Każda Mama małego bohatera wie, że to ważne, bo dziecko może od razu wrócić do zabawy, bez „kompromitujących” śladów matczynej interwencji.
Troszczmy się o tych naszych małych łobuziaków i kochajmy ich nad życie. Wspierajmy ich samodzielność, ale nie zamieniajmy domów, placów zabaw w złote klatki. Dzięki temu wychowamy nasze dzieci w przeświadczeniu, że poradzą sobie w każdej sytuacji.
Artykuł powstał we współpracy z właścicielem marki Fastum Junior.