Wiem jednak, że ta noc pójdzie na zmarnowanie, dziecku z gorączką powyżej 40 stopni ciężko zasypia się nawet na cycku. Poza tym młody dyszy tak, jak wieloletni palacz po wejściu na trzecie piętro. Już wiem, że nie zasnę tej nocy. Dopada mnie frustracja. Taka frustracja, że mam ochotę krzyczeć, płakać, spoliczkować męża, a dziecko wyrzucić przez okno. Czuję, że za chwilę rozpadnę się na kawałki. Jestem nieszczęściem w najczystszej postaci. Zachodzę w głowę, co ja robię w takim momencie swojego życia. To przecież jakaś farsa, ja takiego życia nie chciałam. Lepiej niech ktoś mnie stąd zabierze, zanim uwierzę, że to wszystko jest prawdą. Non omnis moriar moi drodzy.
Leżę w łóżku cała nieszczęśliwa.
Myślę o dziecku, które tak bardzo się męczy w tej chorobie. O sobie, o moim piekielnym zmęczeniu, o kolejnym dniu w pracy pełnym spotkań i liście rzeczy do zrobienia na już. Myślę i niedowierzam, że to się dzieje naprawdę. Do budzika zostały jakieś dwie godziny, a ja jeszcze nie zmrużyłam oka. Non omnis moriar. Nie wszystek umrę. Non omnis moriar, kurde! Bo to, że zaraz umrę jest pewne, jak w banku. Zostanie po mnie mały Miecio i wspomnienie ogromnego zmęczenia. Wywołanego troską, poczuciem winy i wiecznym strachem. Tak oto dopadło mnie macierzyństwo. Podeszło mnie od tyłu, ciemną nocą. Non omnis moriar, kurde! Jeśli zaraz nie zasnę za to umrę.
Gorączka powoli spada, syn jakby spokojniejszy, a do budzika całe 45 minut. Na skraju łóżka zasiadł Morfeusz i zaprasza mnie w swoje objęcia. Średnio mi się to kalkuluje, ale lecę w jego stronę, jak ćma do światła, spragniona odpoczynku. I nagle ląduje na polanie pełnej fioletowych kwiatów, nie czuję zmęczenia strachu ani frustracji. Czyżby to już? Rozglądam się bacznie, szukając na horyzoncie jakiegoś charakterystycznego punktu. Jakiejś cechy wspólnej z dobrze znanym mi światem, w którym byłam jeszcze chwilę temu. Ale tu nie ma nic takiego. Tylko beztroska, morze fioletowych kwiatów i bezwstydnie niebieskie niebo.
W pierwszej chwili czuję ulgę, tylko po to by za chwilę stracić grunt pod nogami.
Lecę w dół i powoli zaczynam tęsknić za tą czterdziestostopniową gorączką, za troską o dziecko i za tym całym cholernym macierzyństwem. Spadam, próbując w ostatniej chwili złapać garść fioletowych kwiatów. Nadaremnie. I nagle dobiega do mnie straszny hałas. Świdrujący każdy centymetr mojego zmęczonego ciała. Jak grom z jasnego nieba spada na mnie cały ciężar macierzyńskich trosk. Otwieram oczy i widzę tą zasmarkaną gorączkę. Widzę syna i jego oczy czekające na moje przebudzenie. Na szczęście budzik sprowadził mnie na ziemię. Wszystko wraca do normy. Non omnis moriar, kurde! Ale jeszcze nie teraz.
[ad name=”Pozioma responsywna”]
Jak się Miecio czuje? Kurde jak Ty przepięknie piszesz. Życzymy dużo zdrówka dla młodego:)