Dziecko w szpitalu i one. Zmęczone bohaterki. Z resztkami makijażu z dnia kiedy tu trafiły. Dzielne wojowniczki o zdrowie własnych dzieci. Jeszcze tydzień wcześniej gdyby ktoś im powiedział, że tu wylądują drżałyby ze strachu. Dziś swą odwagą i wytrwałością mogły by obdzielić cały pułk żołnierzy idących na wojnę…
Tuż przed Świętami trafiliśmy do szpitala.
Nic nie zapowiadało takiej kolei rzeczy, a jednak. Do chorób Miecia zdążyliśmy już przywyknąć, ale ta była inna. Rano odwieźliśmy do żłobka syna tryskającego energią z niewielkim gilem pod nosem, co o tej porze roku jest normą, a odebraliśmy ledwo żywego, krztuszącego się nieboraka. Decyzja naszego pediatry była jednoznaczna i błyskawiczna: szpital. To wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zdążyłam się zestresować. Po chwili leżeliśmy już w kolorowej, trzyosobowej sali, z “motylkiem” [wenflon] wbitym w rączkę Miecia. Bo musicie wiedzieć, że na oddziale dziecięcym obowiązuje zupełnie inna nomenklatura. A mamy zrobią dosłownie wszystko żeby osłodzić chorym dzieciom choć trochę pobyt w tym miejscu. Żeby zmniejszyć ich strach.
Tytuł mógłby skazywać, że hospitalizacja dziecka obliguje tylko matki, ale wcale tak nie jest. Tak było za moich dziecięcych czasów, że w szpitalu, jeśli to w ogóle było możliwe, zostawały matki. A teraz? Teraz nawet tu panuje równouprawnienie. Tatusiowie są tam mile widziani i chętnie wyręczają zmęczone szpitalne matki. A dla nich to ważne, by móc choć na chwilę opuścić salę szpitalną. Żeby wrócić do tego normalnego świata, w którym czas płynie normalnie.
Bo w szpitalu czas dłuży się niemiłosiernie.
Każda minuta tam ciągnie się jak siedem normalnych. Szczególnie kiedy dziecko nie śpi. Kiedy nie da się wytłumaczyć, że musi siedzieć w miejscu, że ten motylek z kroplówką, to dla jego dobra, i że już niedługo to wszystko się skończy.
Wcześniej parę razy grożono nam szpitalem.
Zazwyczaj wtedy, kiedy Miecio miał kolejną infekcję dróg oddechowych, a ja, wyrodna matka, zaraz po zaleczeniu puszczałam go do żłobka. Wiem – będę smażyć się w piekle! Wtedy zazwyczaj słyszałam: „Zobaczy pani – następnym razem skończy się w szpitalu”. Ale ja do strachliwych nie należę. Sama leżałam w dzieciństwie w szpitalu dwa razy i wcale nie wspominam tego źle. Nie było to dla mnie traumą. Dlatego teraz też się nie bałam. Nie bałam się, bo nie wiedziałam co mnie tam czeka.
Ogromne szczęście
Trafiliśmy do jednego z najlepszych i najładniejszych szpitali dziecięcych w Warszawie. Sale duże, w których ktoś już na etapie projektowania pomyślał o rodzicach. Tuż po przydzieleniu nas do konkretnej sali dostałam leżankę. Narzekać nie będę, bo dało się na niej spać. Ale co to był za sen… Miecio ciężko znosił pierwsze dwa dni choroby. Męczyły go duszności i kaszel. Nie mógł spać. A ja razem z nim. Nosiłam, śpiewałam, kołysałam. Do dziś nie wiem skąd miałam siłę drugiej nocy, by nosić te 13 kilo zakatarzonego szczęścia w tę i z powrotem po korytarzu przez bite dwie i pół godziny. Dziecko w szpitalu budzi w matce moc. Ten brak snu i perspektywa następnego dnia na oddziale, gdzie dziecku się po prostu nudzi powodowało, że czułam się jak w potrzasku. To było dla mnie najgorsze.
To były dla mnie tortury.
Szczęście w nieszczęściu, że na sali leżeliśmy z Tymkiem i jego mamą (na zmianę z tatą), którzy dodawali nam otuchy. Okazało się, że pomiędzy chłopakami jest tylko 2 tygodnie różnicy w wieku, więc szybko się skumali. A my matki, rozmawiając dosłownie o wszystkim co 5 minut spoglądałyśmy na zegarki i dziwiłyśmy się, że ten czas tak wolno płynie. Czasem też stawałyśmy w oknie. Razem. Wypatrując ratunku. Szukając wzrokiem naszych mężów, który idą do nas z obiadem i siłą, by zająć się dziećmi choć przez chwilę. Ten szpital bardzo dał mi w kość. Dał mi do myślenia. Że to jednak nie jest takie hop siup, a dziecko w szpitalu to ogromny ból. Chylę czoła przed matkami szpitalnymi. Cieszę się, że w moim przypadku był to jedynie epizod.
P.S. Ale z Tymonem i jego mamą na pewno jeszcze się spotkamy. Niech z tej przedświątecznej wizyty w szpitalu wyniknie coś pozytywnego. 🙂
P.S.1 Byliśmy w szpitalu MSW, w którym pracuje najbardziej profesjonalny i najbardziej wyrozumiały personel szpitalny. Dziękujemy!
P.S. 2 Miecio w szpitalu założył pierwszą w życiu BANDĘ z Tymkiem i Jurkiem. Razem biegali po korytarzu budząc niemowlaki. 😉 BANDA to BANDA i nikt się nie cacka.
P.S. 3 Do dziś żartujemy, że choć można wypisać się na własne żądanie, to Miecio wypisany został na żądanie… personelu. 😉
[ad name=”Pozioma responsywna”]
Ja jako 7 letnia dziewczynka trafiłam na oddział okulistyczny dla dorosłych…leżałam na sali z 4 babciami i oglądałam “Mode na sukces” i “Klan”…odliczałam godziny i minuty do operacji, a później trafiłam na oddział dziecięcy – ufff
jej! Jaka historia! Ale wszystko już jest okej?
Tak, choroba nie powraca 🙂
My na szczęście szpitalnych przygód nie mamy i mam nadzieję, że nie będziemy mieć, bo wiem jaka ta trudna przeprawa dla dzieci i ich rodziców.
Pozdrawiam!
Późno,nie późno, aj jestem 🙂 Świetnie, ze trafiliście na fajnych współlokatorów, my z 1,5 roczna Melą, z rotawirusem mieliśmy genialne warunki i opiekę w Piasecznie, ale pani z synkiem, które do ans dołączyły oraz nadopiekuńcza babcia dały nam w kość bardziej niż choroba.