Ocean wylanych łez. Poczucie winy ciążące niczym głaz zalegający na klatce piersiowej. Żal uderzający znienacka w splot słoneczny, na tyle mocno, by od razu wywołać odruch wymiotny. Depresja poporodowa, która mnie dopadła pochłonęła mnie zupełnie. DO tego ta natrętna myśl, która na stałe zamieszkała w głowie: nie pokochałam Cię synku od razu… A przecież miłość matki do dziecka miała pojawić się natychmiast!
Nic nie zapowiadało tragedii i tego, że depresja poporodowa mnie dopadnie.
Wszystko było zaplanowane co do minuty. Każde uczucie było przemyślane, przekalkulowane i skrzętnie rozłożone na części pierwsze. W pierwszej ciąży miałam przecież tyle czasu by wsłuchać się w siebie, a przemyśleń miałam wtedy tyle, że można by nimi zapełnić wszystkie książki Paulo Coelho. Bacznie przyglądałam się innym matkom, by wiedzieć czym objawia się miłość macierzyńska. Widziałam te wszystkie czułe spojrzenia, te całusy w malutkie dłonie i stopy. Te kołysania i utulania. W teorii znałam to doskonale. Z nogi na nogę przestępowałam czekając na swoją kolej. Tyle pięknych chwil miało być przede mną. Wtedy byłam pewna, że pokocham macierzyństwo od razu! A potem trach – upadek z wysokiego konia. I te wszystkie sny, w których gdzieś Go zgubiłam i zupełnie nie mogłam odnaleźć. I to pytanie pozostające bez odpowiedzi: dlaczego to musiało spotkać właśnie mnie. Dlaczego to mnie dopadł baby blues albo jak niektórzy mawiają depresja poporodowa.
Dziś uwielbiam na Niego patrzeć gdy zasypia.
Kiedy oczy zaczynają się mimowolnie przymykać, a on jeszcze z tym walczy. Zwykle wtedy, w pół śnie już z zamkniętymi oczami wyciąga rękę w moją stronę, zaciska dłoń na moim kciuku i cichutko, przez lekko rozchylone usta wymawia: mamo. Patrzę na niego i nie wierzę, że go mam. Że jest mój, własny, na wyłączność. Dziś przepełnia mnie świadoma i z trudem wywalczona miłość. Zastanawiam się tylko jak to być mogło, że nie było jej od początku… Dlaczego matczyna miłość nie narodziła się we mnie wraz z przyjściem na świat dziecka?
W głowie mam własną definicję matki.
Znam ją tak dobrze jak rymowankę do „Biedronce i Żuku” z dzieciństwa. W tej definicji zawierają się wszystkie synonimy słów: miłość, cierpliwość i szczęście. Prosta i złożona jednocześnie. Kiedy sama zaczęłam odpowiadać tej definicji? Długie miesiące po Jego urodzeniu. Dopiero wtedy, kiedy nauczyłam się jak zachowywać cierpliwość przy dziecku, choć nie wiem, skąd wynikała ta niecierpliwość.
Miłość zakwitła pierwsza.
Mieszała się nieustannie z lękiem i poczuciem winy, że ciągle za mało go kocham, że powinnam od pierwszej chwili, od pierwszego płaczu i pierwszego mrugnięcia powieką. Zakwitała leniwie wciąż opóźniając wszystko. Kiedy on miał dwa miesiące spostrzegłam, że jeszcze ani razu nie przytuliłam go ot tak po prostu. Karmiłam go dzielnie i na każde życzenie, nosiłam na rękach gdy płakał, przewijałam czasem nawet zbyt często. Ale tak po matczynemu nie przytuliłam ani razu. Macierzyństwo na początku bardzo mnie psychicznie doświadczyło.
Zaczęłam uczyć się cierpliwości.
Ta nauka szła mi najciężej, bo nikt nie potrafił mi wyjaśnić, jak zachować cierpliwość przy dziecku. Tęskno mi było za beztroską i szeroko pojętą wolnością. Brakowało mi snu i odpoczynku od wszechogarniającej rutyny. Dziwiłam się, że środa wygląda tak samo jak niedziela, a godzina trzynasta niczym nie różni się od szóstej nad ranem. Cierpliwie uczyłam się pokory wobec mojego zmieniającego się już na zawsze życia. Nadszedł dzień, że każdy centymetr mojego ciała nauczył się tej cierpliwości, a mi z tą cierpliwą miną w odbiciu lustrzanym zaczęło być do twarzy. Złagodniałam. Myślę że już wtedy zaczęła we mnie kiełkować matczyna miłość.
Na końcu przyszło szczęście, a depresja poporodowa odpuściła.
Pierwsze jego oznaki zaczęłam czuć w kościach widząc Jego miłość do mnie. To straszne i piękne zarazem, że dopiero miłość odwzajemniona potrafi człowiekowi dać szczęście. W końcu mogłam się pochwalić, że wiem, co to miłość matki do dziecka i z czym ona się wiąże. Pamiętam Jego oczy wpatrzone we mnie. Niczego jeszcze nieświadome spojrzenie, ogarniające Jego świat sprowadzający się do naszej sypialni i wnętrza wózka spacerowego. To On mnie zaraził tym szczęściem.
Pamiętam Jego pierwsze urodziny. Wtedy odetchnęłam głęboko pierwszy raz. Złapałam oddech w całe płuca. Pomyślałam: przetrwaliśmy, a ja dałam radę. Jakoś chwilę wcześniej, a może zaraz potem pomyślałam o sobie jako o mamie. W końcu miałam już wszystko. Kochałam i czułam, że jestem kochana. Nauczyłam się cierpliwości i pokory wobec tego co mnie spotkało. Czułam się szczęśliwa, bo on okazał się tym szczęściem, którego mi brakowało. Depresja poporodowa przestała mnie dotyczyć, co odkryłam z niewyobrażalną ulgą.
Czy boję się, że depresja poporodowa znów mnie dopadnie? Pewnie, że tak. Czasami śnią mi się te początki i budzę się zlana potem. Ale dziś jestem mądrzejsza o te doświadczenia. I mam już Jego. On daje mi wszystko, czego potrzebuję by czuć się mamą spokojną i szczęśliwą, którą cieszy macierzyństwo.
[ad name=”Pozioma responsywna”]
Z każdym słowem na żołądku robiło mi się coraz bardziej ciężko… jak bym czytała o sobie. Po roku dopiero zaczęłam rozumieć o co chodzi z tą matczyną miłością…
Moja siostra to typowa Matka Polka, kochała swoje przyszłe dzieci jak jeszcze nawet ojca dla nich nie miała. Gdy ja zaszłam w ciążę to zapytała mnie czy ja już kocham to dziecko! a ja nie wiedziałam co czuję, obraziła się na mnie, bo powiedziałam że nie chcę z nią na ten temat rozmawiać. Czułam się gorsza i czułam poczucie winy. To minęło, gdy moja przyjaciółka powiedziała, że miłość do dziecka przychodzi z czasem, a ona też zakochała się w swoim dopiero po 3 miesiącach. Już w ciąży wiedziałam, że zrobiłabym dla niego wszystko! Wszystko! Ale miłość faktycznie przyszła z czasem….… Czytaj więcej »
Po pierwszej ciąży też miałam depresję. Czekałam na córkę taaaak bardzo… a później ciężki poród zskończony cc w znieczuleniu ogólnym, mała do inkubatora. Po nocy na pooperacyjnej poszłam zobaczyć córkę i wiecie co? Nie było wow, nie było wielkiej miłości- zobaczyłam jakieś dziecko leżące w inkubatorze i nawet się nie wzruszyłam. Kilka miesięcy to trwało… wszystko robiłam z automatu. Schudłam na kości, zniknęło mleko (z tego się cieszyłam bo nienawidziłam karmić jej piersią…), nie wychodziłam nawet z córą na spacery częściej niż raz w tygodniu z przymusu. Teraz Nina ma 2 lata i jest żywym srebrem. Psoci okropnie i tak… Czytaj więcej »
Akurat dzisiaj w rozmowie z mężem przewinął się ten temat, ciężkich początków macierzyństwa. Mój mąż tego nie rozumiał, nie zauważał, bagatelizował..Kiedy ja szukałam wsparcia,zrozumienia, pocieszenia, usłyszałam tylko, że “musisz być silna” i “wszystkie kobiety tak mają”. Do dzisiaj nie ogarnia o co mi chodziło. A ja dopiero teraz zaczynam się cieszyć swoją córcią, kiedy ma już pół roku. Dopiero teraz całuję i tulę jak największy skarb(bo jest największym skarbem).Dziękuję za ten post, jakoś mi tak raźniej.:)
Znam doskonale to poczucie bycia podłą… Bo przed porodem wszystko zdawało się być w idealnym porządku. Nawet tuż po nim, gdy pierwsza wspólna noc w szpitalu sam na sam z Nią okazała się być przepłakana, bo zaczytałam się w Internecie, czym jest węzeł prawdziwy, z którym się urodziła.. A przecież urodziła się żywa i taka silna.. Moja.. Jednak po tygodniu, gdy już zaczęłam właśnie nie odróżniać dnia od nocy i zgubiłam się we własnym dochodzeniu do siebie po porodzie tak jakbym nie umiała Jej kochać.. Bałam się Jej.. Dokładnie za 6 godz 10 mc temu dostalam skurcze.. A jutro o… Czytaj więcej »
Piękne i wzruszające.
Miłość różne ma oblicza!